22 godziny w autobusie z Kalisza do Mediolanu

Irena Kuczyńska23 kwietnia 201716min
Sindbad.jpg

Tym razem do Włoch w odwiedziny do córki pojechałam autobusem. Zajęło mi to prawie dobę, ale nie żałuję. Mogę się z Wami podzielić moimi refleksjami

Podróżując autobusem, poznajesz ludzi, rozmawiasz z nimi, oglądasz krajobrazy, masz czas na refleksję. I tego mi było trzeba. Zaopatrzona w bilet z Kalisza do Mediolanu, wsiadłam w sobotę 8 kwietnia o godzinie 15.00 na dworcu autobusowym w Kaliszu do autokaru Sindbad, który  o 7.00 rano wyjechał ze Stalowej Woli. Z Kalisza  skierował się na Słubice, gdzie jest wielki ,,port przeładunkowy”. Tu docierają dziesiątki autobusów, jest chyba z dwadzieścia stanowisk. Ludzie się przesiadają, pracownicy Sindbada przewożą oznakowane bagaże z jednego autobusu do drugiego. Tu krzyżują się trasy wielu autobusów.

Podpatruję ludzi. Czas jest przedświąteczny. W tłumie przeważają młodzi mężczyźni i starsze kobiety. Jedni ładują telefony komórkowe na słupach, inni siedzą na ławkach ściskając okrągłe, dmuchane kołnierze, jakieś kocyki, poduszki. Jeszcze inni coś jedzą w barze, kupują  drobiazgi za złote i za euro. Ponieważ zbliża się wieczór i robi się coraz  zimniej, większość pasażerów ma ciepłe kurtki. Na nogach, szczególnie u starszych pań, widać …laczki.

Podjeżdżają autobusy,  pilot sprawdza czy dotarli wszyscy, których nazwiska są na liście. Ludzie wsiadają. Autobus jest pełen. Obok mnie siedzi ładna ciemnowłosa kobieta około pięćdziesięciu lat.  Okazuje się, że to Ludmiła. Po polsku nie mówi. Cieszy się, że znam rosyjski. Ja też się cieszę, bo lubię ,,goworić po russki”. Toteż rozmawiamy prawie całą noc.  Ludmiła pochodzi z Winnicy. Jak mówi – ma polskie korzenie, bo zarówno dziadek jak i babcia byli Polakami, ale szybko zmarli i wnuczka polskiego się nie nauczyła. Ludmiła jest po studiach prawniczych.

Mówi, że  w Winnicy uczyła w liceum prawnym przedmiotów prawnych, ale trudno było z tego wyżyć. Dlatego postanowiła wyjechać do pracy, najpierw do koleżanki, która mieszka w Łodzi w Polsce, a potem podjęła decyzję o wyjeździe do innej koleżanki, która od 10 lat mieszka we Włoszech w okolicy miasta Brescia.  Ma małe dziecko i Ludmiła ma się małym zająć. A potem, jak mówiła ,,zobaczy, może uda się jej gdzieś zaczepić”. Ludmiła jest wdową, syna ma usamodzielnionego, dlatego – zdecydowała się wyjechać z Ukrainy. Rozmowa z nią świadczyła o tym, że jest wykształconą kobietą. Dla niej język włoski był prostszy od polskiego.

Do północy w autobusie lecą filmy. Za 2 złote u pilotki można kupić kawę lub herbatę. Alkoholu spożywać nie wolno ani w autobusie, ani na postoju. Pod groźbą wyrzucenia z pojazdu. Koło północy postój na zmianę kierowców, toaletę, rozprostowanie nóg. W Niemczech nikt nie wysiada. Z rozmów podsłuchanych w autobusie wynika, że większość pasażerów jedzie do pracy. Kilka osób jedzie na święta do bliskich. Mijamy Monachium, Salzburg, Norymbergę. Około 6.00 rano Austria i motel w górach. Widok jak z obrazka, okiennice, firaneczki, pelargonie a nad tym wysokie Alpy. Teraz już nie śpię. Patrzę na góry, na ukryte w nich domy, wieże kościołów.

  Przejeżdżamy mosty na rzekach, pędzimy przez tunele, pniemy się w górę. Przychodzi SMS z wiadomością, że jesteśmy we Włoszech. Widoki jeszcze piękniejsze, wjeżdżamy do miasta Bolzano, gdzie ktoś wysiada, potem mijamy Trento. Autobus pędzi  do Werony, gdzie jest kolejny punkt przesiadkowy. Do naszego autobusu dochodzą nowi pasażerowie. Przystanek jest w środku miasta przy skwerze pełnym stokrotek i kwitnących krzewów. Drzewa mają liście, niebo jest błękitne. Chmury deszczowe zostały za Alpami. Temperatura przekracza 20 stopni.W mieście Brescia wysiada Ludmiła. Okazuje się, że koleżanka po nią nie wyjedzie. Musi sobie znaleźć dworzec kolejowy i czekać na kolejny lokalny autobus. Jest niedziela. Wujek Google podpowiada, że jest autobus koło 17.00, czyli za kilka godzin. Żegnamy się, wymieniając adresy internetowe.

Moja nowa sąsiadka ma około 50 lat. Jedzie spod Rzeszowa do Turynu, gdzie ma opiekować się starszym panem. Mówi, że ta praca jej wpadła 3 dni temu, więc nie zastanawiając się długo, kupiła bilet i jedzie. Jest wdową, dzieci ma usamodzielnione, a za granicą pracuje kilkanaście lat, 9 lat w Anglii, ostatnie lata we Włoszech. – Jadę, bo chcę sobie zarobić na jakieś autko a potem szukać pracy na miejscu w Polsce- zdradza swoje plany. Język angielski a teraz włoski – jak mówi – opanowała w stopniu komunikatywnym. Jej zdaniem, we Włoszech za opiekę nad starszymi płacą mniej niż np. w Niemczech, ale jest trochę więcej wolnego, można wyjść i jeszcze dorobić ,,na sprzątaniu”. Na ubezpieczeniu jej nie zależy, bo ,,w Polsce płaci KRUS”. Mówi, że pod Rzeszowem wioski są puste, młodzi siedzą na robocie w Anglii czy Norwegii, a starsze kobiety we Włoszech opiekują się dziadkami i babciami.

Tego pana z opiekunką spotykałam codziennie przed południem na spacerze w Domodossoli na osiedlu, gdzie mieszka Marianna z mężem

Większość pasażerek autobusu, to panie które we Włoszech  dorabiają  sobie do emerytury albo pracują, żeby pomóc dzieciom. Podróżują  autobusem, który  bywa tańszy od samolotu i jest do niego łatwiejszy dojazd, dlatego wybierają Sindbada. Niektóre osoby, tak jak ja, jechały na święta do swoich dzieci we Włoszech. Dwie panie za mną opowiadały sobie, że wiozą wszystko na śniadanie wielkanocne: kiełbasy, szynki, żurek, ser na sernik. Mówiły, że już kilka lat tak jeżdżą, albo na Boże Narodzenie, albo na Wielkanoc. Żeby wnuki znały polskie tradycje.

 Około 13 autobus dotarł do dworca Lampugnano w Mediolanie, na którym od godziny czekał na mnie zięć Alessandro ze swoją mamą Carmeliną. Wsiedliśmy do auta. Przed nami było 120 km  autostradą do Domodossoli. Po prawie 24 godzinach jazdy ściskałam Mariannę i Biancę. W słońcu było prawie 30 stopni. Trudno było uwierzyć, że 1300 km stąd, w Pleszewie, jest kilka stopni powyżej zera i popaduje śnieg. Autobus, z którego wysiadłam w Mediolanie,   jechał dalej przez Genuę do Nicei i Cannes na Francuskiej Riwierze.  Miał tam być około 20.00.

Po dwóch tygodniach powrotna droga. Też ciekawa i pełna wrażeń. W sobotę 21  kwietnia po godz. 12.00 wyjazd samochodem z Domodossoli w kierunku Mediolanu przy temperaturze ponad 20 stopni. W ciągu tych dwóch tygodni przekwitły bzy, za to rozkwitły azalie we wszystkich możliwych kolorach oraz kwiaty, których nazw nie znam. Moją sąsiadką jest pani, na oko licząc po siedemdziesiątce. Na kolanach jedna torba, pod nogami druga torba. Mówi, że od 17 lat jeździ do Włoch, opiekować się starszymi osobami. Już pochowała kilka osób, ale ma dobrą opinię, więc zawsze kogoś nowego zajdzie. Teraz musi wrócić do Polski na jakiś czas i się podleczyć, bo się przewróciła i ręki nie może podnieść. Dlatego sprowadziła znajomą zmienniczkę i wraca do Mielca, gdzie mieszka córka i wnuczek studiujący w Lublinie.

Syn starszej pani już dawno siedzi w Norwegii i na pewno nie wróci. Ona sama w domu nie lubi siedzieć, a że do roboty jest przyzwyczajona, to jeździ do Włoch. Trochę z nudów, trochę dla kasy, którą daje wnuczkowi. Języka się nauczyła ,,po troszeczku”. Teraz sobie radzi. Swojej podopiecznej lat 94 – gotuje obiadki, musi jej pomóc się ubrać, pospacerować z nią po ogródku. Ale jest dobrze traktowana przez córkę babci. Święta Wielkanocne spędzali razem przy stole. Córka wszystkie potrawy przyniosła, a ja nie musiałam nawet naczyń do zmywarki kłaść – podkreślała moja sąsiadka.  Jechała z Genui, gdzie ,,tak wieje od morza, że zawsze trzeba mieć sweterek”.

W Weronie przesiadła się na Sindbada do Gliwic. A miejsce koło mnie zajęła inna pani. Okazało się, że dojechała do Werony z Cannes we Francji, dokąd kilkanaście lat temu wyjechała z Kalisza jej córka. Tam skończyła studia, pracuje, mieszka a matka kilka razy w roku ją odwiedza. Najczęściej jeździ autobusem z Kalisza. Podróż trwa prawie 30 godzin, ale jak mówi – woli to, niż loty z przesiadkami przez Berlin. Jest wypoczęta, opalona. Mówi, że w święta na Riwierze ludzie się w morzu kąpali i opalali. Ten czas, który córka spędzała w pracy, ona była na plaży. Teraz kiedy jest na emeryturze, często odwiedza córkę  we Francji.

Dopóki było jasno, nie można było oderwać oczu od tego co  za oknem. Wysokie góry, tunele, drogi nad przepaściami, śnieg na szczytach, miasta przycupnięte w dolinach, podświetlone o zmierzchu kościółki, zamki, ruiny zamków. Dla tych widoków warto pomęczyć się w autobusie. Z samolotu widać to wszystko przez moment, zanim się nie wzbije nad chmury. Kiedy zapadnie zmrok, w autobusie puszczają filmy. Potem kolejna kawa, około północy cisza zapada w autobusie, wszyscy starają się zasnąć. Nad ranem postój już w Niemczech i świt i chmury i coraz niższa temperatura.

Autobus pędzi wzdłuż granicy z Czechami, krajobraz jest już płaski, na horyzoncie pojawiają się wiatraki. W okolicach Lipska postój. Na dworze zimno. Wszyscy wyciągają kurtki. Około 7.30 jesteśmy w Słubicach, gdzie się przesiadamy. Jest bardzo zimno. Około 3 stopni. Wieje przenikliwy wiatr. Tłumy ludzi przemieszczają się z autobusu do autobusu. Tu się krzyżują europejskie szlaki. My czekamy  na autobus do Stalowej Woli. Za chwilę przyjeżdża, pracownicy z kierowcami przepakowują walizki.

Pojawia się pilotka, sprawdza z listą pokładową, czy wszyscy są. Nerwowo szuka jednej pasażerki, która jedzie z Londynu i ma się przesiąść do naszego autobusu. To wynika z listy. W końcu Sindbad rusza w Polskę. Pędzi autostradą do Świebodzina, gdzie kilka osób wysiada. Z daleka widać figurę Chrystusa Króla, która góruje nad okolicą a odsłonięto ją tu w 2010 roku. Długość jednej ręki Chrystusa sięga podobno 6 metrów. Ale z daleka widać tylko zarys monumentu.

Wracamy na autostradę. Autobus znów jest pełen ludzi wracających do Polski  z różnych zakątków Europy. Przed nami od Słubic siedzi dziadek z kilkunastoletnią wnuczką i coś jej opowiada. Z tyłu babcia z wnuczką, też wraca od rodziny ze świąt. Mimo iż jest jasny dzień, cały autobus zapada w sen.  Wszyscy mają za sobą po kilkanaście godzin podróży. Mało kto pije poranną kawę.

Ja obserwuję świat za oknem. Kilkanaście godzin temu  wyjeżdżaliśmy z zalanej słońcem Italii, pełnej kwitnących krzewów, drzew obsypanych liśćmi. W Polsce  jest zimno, dopiero mniszki zakwitły, a bzy w obawie przed chłodem, nawet liści nie rozwinęły. Do Kalisza docieramy godzinę wcześniej niż to wynika z rozkładu. Kilka osób wysiada. Reszta pojedzie dalej. Ostatni pasażer opuści autobus około godziny 20.00. Ja jestem w Pleszewie 24 godziny po wyjeździe z Domodossoli.