Wspomnienia są rękopisem. A zawarte w grubej księdze, pieczołowicie zeskanowanej i oprawionej przez wnuczkę Anię informacje, mogą być materiałem na kilka artykułów.
To ona udostępniła mi „Pamiętnik Dziadka”, który stał się przyczynkiem do opisania wielkiej historii widzianej oczami młodego człowieka, wyrwanego na wojnę ze swojej małej wioski.
Urodzony w 1898 roku pan Julian, opisał życie w przygranicznym Jedlcu pod zaborem pruskim, a przede wszystkim swój udział w I wojnie światowej oraz pobyt w niewoli amerykańskiej, z której trafił do Polskiej Armii tworzonej we Francji przez gen. Józefa Hallera.
Julian Młynarczyk w końcu lat 60. XX wieku
Z wielkim zainteresowaniem, chociaż nie jednym tchem, przeczytałam zapiski pana Juliana od deski do deski.
Spod jego pióra wypłynęła na kartki papieru opowieść o szczęśliwym domu rodzinnym w Jedlcu, o siostrach, najmłodszym braciszku Felusiu, o matce, ojcu, a nawet dziadku, który opowiadał wnukowi o swoim udziale w wojnie francusko – pruskiej zakończonej w 187o roku.
O domu, do którego tęsknił przez wszystkie lata wojny, o domu, do którego wracał na urlopy, zrzucał wtedy wtedy mundur i brał się za prace w polu. O domu, z którego listów i paczek wypatrywał, o domu, w którym opowiadał bliskim o okropnościach wojny.
W roku 1918 w Jedlcu - z siostrami podczas urlopu, który wraz z Żelaznym Krzyżem, Julian otrzymał w nagrodę za bohaterstwo podczas służby w armii pruskiej podczas I wojny światowej
I te opisy sytuacji najpierw w Kościanie w koszarach, potem na froncie, pełne są emocji, nazwisk, wydarzeń, które starszy pan doskonale pamiętał. Utkwiły mu w pamięci nie tylko dramatyczne sceny, kiedy ginęli najbliżej niego stojący lub leżący w okopach. Pamiętał, którędy i dokąd się szło, co i gdzie się jadło, gdzie się spało.
Nie zapomniał, jak trudno było Polakowi służyć w pruskiej armii. Zwłaszcza, kiedy po ostatniej ofensywie, a on przeżył trzy, Francuzi pluli na wziętych w niewolę żołnierzy pokonanej już armii niemieckiej.
Do obrazków z Wielkiej Wojny, zamieszczonych przez pana Juliana w „Pamiętniku Dziadka”, może jeszcze kiedyś wrócę. Wszak jego wojenne przejścia mogą być podobne do przeżyć naszych dziadków i pradziadków, którzy w 1914 roku byli zmuszeni do pójścia na wojnę w szeregach armii pruskiej.
Co musiała czuć moja prababcia Marianna Ratajczakowa, która w 1914 roku żegnała trzech synów idących na wojnę: Andrzeja, Szczepana, Wincentego. Dwóch pierwszych nie wróciło. Wojenne losy mojego dziadka Wincentego Ratajczaka są bardzo podobne do losów Juliana Młynarczyka.
Obaj trafili do niewoli amerykańskiej, a potem do Armii Polskiej pod dowództwem gen. Józefa Hallera. Mało wiem, niestety, o wojennych losach dziadka. Nie opowiadał. Wczytując się w losy pana Juliana, widzę mojego kochanego Wincentego.
Wincenty Ratajczak - mój dziadek w mundurze Hallerczyka
Otwieram II część „Pamiętnika Dziadka” na stronie 94. Jest wrzesień 1918 roku. Pułk, w którym walczył Julian Młynarczyk poddaje się.Jeńców wojennych przejmują Amerykanie.
„Zabitych zbierano, rannych kładziono na nosze i odwożono, oficerów zabrano „na bok”, a żołnierze ustawieni czwórkami szli przez miasteczko” – tak Julian Młynarczyk wspomina pierwsze godziny po kapitulacji.
„Do naszej kolony dołączają inni niemcy (pisownia oryginalna), którzy dostali się do niewoli, między innymi orkiestra pułkowa, ale bez instrumentów. Nawet wojsko, które nas eskortowało, podśmiewało się, że powinni nam zagrać Deutschland, Deutschland uber alles” – pisze autor wspomnień.
Kiedy obejrzał się za siebie, widział tylko zwały, gruzu, kamieni i dym – tyle zostało z miasteczka, gdzie toczyły się ostatnie walki.
„Na drodze leżą trupy ludzi, koni. Amerykanie nie nadążają swoich chować. Wszystkie drzewa połamane. Tu zobaczyliśmy pierwsze czołgi, które Amerykanie rzucili do bitwy i przełamali front. Niemcy byli zaskoczeni, gdyż nie posiadali żadnej broni przeciwpancernej, armat, tylko karabiny maszynowe. Tu czołgi starły się z piechotą” (-) Kiedy Amerykanie wzięli resztki niemieckiej armii do niewoli, Polacy poczuli się szczęśliwi, że już śmierć im nie grozi. „Był to dla nas ostatni epizod tej okrutnej, od 4 lat trwającej wojny” – napisał po 60 latach.
Na pierwszym postoju dostali konserwę i bochen chleba. I tak szli drogą a ludzie pracujący na polach, podbiegali, „żeby zobaczyć, jak maszerują niemieccy żołnierze bez orderów bojowych, bez naszywek”. „Starsi podchodzą i plują nam w twarz i krzyczą po francusku: barbarzyńcy, zbrodniarze, brzydkie świnie… itd. Wyrostki rzucają w nas kamieniami”. A ludność w tej okolicy to byli przesiedleńcy z tych ziem, które Niemcy zajęli na początku wojny – wspomina Julian Młynarczyk.
Kolejny przystanek był przy kanale z wodą. Spragnieni jeńcy rzucili się do tego wodopoju, wszak jedli słone konserwy a od dwóch dni nie pili.
Wieczorem dotarli do „dużego i pięknego miasta w dolinie”, ale i tam słyszeli pod swoim adresem tylko groźby, przezwiska, naśmiewania, że „teraz idą potulnie jak baranki, a chcieli zawojować cały świat”.
W tym mieście w kierunku jeńców leciały z okien pomidory zgniłe i jaja. A kręcący się po mieście Amerykanie, też spoglądali na kolumnę jeńców z pogardą.
Ponieważ pan Julian szedł z brzegu kolumny, usłyszał Amerykanów rozmawiających po polsku. Odezwał się słowami: my też Polacy! Otrzymał od rodaków z Ameryki papierosy i zapewnienie, że ”w niewoli u Amerykanów źle nie będzie”.
Tymczasem kolumna jeńców kierowała się za miasto, gdzie stało kilka baraków otoczonych drutem kolczastym. Pobudowali je w 1916 roku Amerykanie dla swojego wojska. Na placu były krany z wodą. Za godzinę wszyscy mieli zebrać się przed barakiem – stołówką.
Tam „dziewczyny w białych fartuszkach i Murzyni roznosili jedzenie – grochówkę na wołowinie i pajdy białego chleba”. Pan Julian pisze, że „Amerykanie – inteligentny naród, odnosili się do jeńców życzliwie, nie tak jak Niemcy, którzy do jeńców odnoszą się brutalnie”.
Noc spędzili pod gołym niebem. Nazajutrz mieli iść do łaźni i do lekarza. Dopiero w czystej odzieży mieli przenieść się do baraków. Nikt nie myślał o ucieczce. „Jeszcze wojna trwała, na niebie widoczne były obserwacyjne balony”.
We wspomnieniach pana Juliana znaleźć można bardzo szczegółowy opis badania lekarskiego, do którego trzeba było „się rozebrać, tak jak matka urodziła”, opisy odwszawiania, golenia się, odświeżania, przebierania w nowe mundury, gdzie na naramienniku było wyszyte: PW Prisoner of Wav czyli po polsku Jeniec Wojenny.
„Od Amerykanów różniliśmy się tym, że oni byli wypasieni i rumiani po twarzy, a my Niemcy chudzi , ogorzali, jak gdyby z innej planety. My mieliśmy niemieckie feldmutze czyli czapki polowe, żebyśmy się odróżniali od właściwych żołnierzy – amerykańskich – podkreśla pan Julian.
Mówiący po niemiecku oficer, zapewnił jeńców, że w niewoli amerykańskiej będą traktowani zgodnie z deklaracją w Hadze, którą nie wszyscy, a szczególnie Niemcy, respektują. Zdarzały się tam przypadki mordowania jeńców, którzy nie zdążyli się wycofać i dostali się pod niemiecką okupację.
Amerykanin przekonywał, że Niemcy (czyli wszyscy jeńcy) muszą ponieść karę za swe czyny, za miliony młodych ludzi, którzy zginęli, za groby rozsiane po świecie, za łzy matek, za sieroty… Oficer powiedział, że wojna się może w ciągu dwóch miesięcy skończyć.
Ale wracamy do organizacji jenieckiego obozu. Kancelarię i ewidencję jeńców w kompanii prowadził Niemiec Hans Keller. Każdy jeniec otrzymał numer ewidencyjny, Julian Młynarczyk miał numer 80 500 65.
Od następnego dnia, z kancelarii miały zostać wysłane listy z adresami do rodzin jeńców za pośrednictwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Szwajcarii.
Po kilku dniach do obozu przyjechali oficerowie francuscy, którzy mieli zamiar „zabrać Polaków pod opiekę władz francuskich”. „Jednak nas – Polaków – nikt o zdanie nie pytał. Niemcy odpowiedzieli Francuzom, że „Polacy walczyli razem z Niemcami, to i tutaj się zgodzą”. A my wolelibyśmy do Francuzów, bo tam jeńcy nie siedzieli za drutami i mogli pracować i zarabiać”- napisał pan Julian w „Dzienniku Dziadka”.
Pozostali więc Polacy razem z Niemcami. Każdy miał łóżko, po dwa ciepłe koce, szafkę z przyborami do jedzenia. W każdym baraku była kuchnia, na końcu baraku umywalnia z natryskiem.
„Gdybym tego nie przechodził sam, bym nie uwierzył, że tak może być w niewoli. Bo na własne oczy widziałem, jak Niemcy obchodzili się z jeńcami, szczególnie Rosjanami. To były szkielety ludzkie. Francuzi i Anglicy byli traktowani trochę lepiej” – pisał pan Julian.
W połowie października zaczęto szykować się do wyjazdu. Każdy dostał dwie puszki konserw, dwa kilogramowe pudła sucharów, dwulitrową butlę do kawy, jeden koc i kolumna jeńców ruszyła pieszo ku stacji kolejowej.
Było to 22 października roku 1918. Wojskowy pociąg ruszył w drogę. Polacy trzymali się razem, śpiewali polskie piosenki. Usłyszeli je amerykańscy konwojenci polskiego pochodzenia. Ich ojcowie lub dziadkowie pojechali do Ameryki a oni teraz Polaków namawiali do wyjazdu do Ameryki, bo „tam jest inne życie, nie taka bieda jak pod zaborami”.
Pan Julian pisze, że może i niektórzy by do tej Ameryki pojechali, ale właśnie dotarły do jeńców informacje o tym, że „Niemcy dostają lanie, że Amerykanie i Francuzi prą naprzód a koniec wojny się zbliża”.
Tymczasem pociąg mijał Orlean, Tours, Angers, Nantes. Na horyzoncie pojawił się Ocean Atlantycki i miasto St. Nazire, które było celem podróży jeńców, jak się okazało. I znów baraki na peryferiach miasta, piętrowa łóżka, woda w kranach na dworze.
Stąd Julian Młynarczyk wysyłał listy do Jedlca z informacją, że przebywa w niewoli u Amerykanów. I tu dotarł do niego list z domu z wiadomością, że już we wrześniu otrzymali o miejscu jego pobytu informację z Czerwonego Krzyża w Szwajcarii.
W St. Nazire jeńcy mieszkali za drutami. Mogli wychodzić do pracy w magazynach lub w stoczni. I to praca w porcie śródlądowym nad Loarą pociągała pana Juliana.
I przeżył tam, wraz z dwoma kolegami – Polakami z Górnego Śląska, przygodę, w której omal nie zginął. Podczas pracy w stoczni, pracowali na tratwie, która oddaliła się i wypłynęła na pełne morze. Była to grudniowa, ciemna i zimna noc. I tylko wielkiemu szczęściu i modlitwie gorącej – jak pisze pan Julian, zawdzięczali ocalenie. Dryfujących na tratwie, przemarzniętych mężczyzn, zauważono z łódki, która dociągnęła ich do portu. Stamtąd trafili do szpitala.
Dokładny opis tego wydarzenia zamieścił pan Julian w swoim pamiętniku na dziesięciu prawie stronach. Aż trudno uwierzyć, że przez 60 prawie lat, szczegóły tkwiły się w jego pamięci. Opowiadając wnukom o swoich wojennych przygodach, zawsze podkreślał, że w trudnych chwilach ratowała go kartka z modlitwą do Trzech Króli. Teraz dziadkową kartkę przechowuje jeden z wnuków.
Podczas rekonwalescencji w lazarecie, Karlik, Froncek i Julian spotkali Amerykanina. Mówił on, że „w gazecie przeczytał orędzie prezydenta Stanów Zjednoczonych, który zastrzegł, że po tej wojnie Polska musi być wolna i niepodległa”. Wtedy twardo zadecydowali, że wracają do Polski, kiedy tylko będzie można.
W grudniu 1918 roku, Julian Młynarczyk otrzymał od kolegi polską gazetę „Polak w Paryżu”, która wychodziła we Francji. Kolega ów, już w 1914 roku po bitwie pod Marną, trafił do niewoli francuskiej, zdobył zawód krawca i zamieszkał w Paryżu.
Kolega zasugerował, żeby gazetę sobie zamówić. I od tej pory Polacy co tydzień „Polaka w Paryżu” pocztą dostawali. „Jak się nas Polaków więcej zebrało, to czytaliśmy głośno o tym, co się dzieje na świecie a przede wszystkim w Polsce” – odnotował pan Julian. Koledzy się nawet dziwili, skąd tak gładko po polsku umie on czytać. Wszak szkołę w Jedlcu kończył tylko niemiecką.
Z tej gazety Polacy się dowiedzieli, że „Kongresówka i Galicja mają polski rząd, że Piłsudskiego Niemcy zwolnili, powrócił do Polski i objął główne dowództwo. Tylko zabór pruski był jeszcze w niewoli, bo Piłsudski nie chce z Niemcami wojować”.
To w gazecie polskiej pan Julian wyczytał, że „we Francji tworzy się Ochotnicza Armia Polska pod dowództwem generała Józefa Hallera i już z Ameryki napływają ochotnicy do tej armii, aby wywalczyć naszej ojczyźnie wolność”.
W gazecie była odezwa do wszystkich Polaków, „którzy są jeszcze w niewoli a zależy im, aby cała ojczyzna była wolna”, żeby zgłaszali się do Polskiego Komitetu w Paryżu.
Pan Julian z kolegą Łabuzińskim z Poznania, który przed wojną pracował w wydawnictwie, list do Komitetu Polskiego napisali, ale wysłali go z poczty obozowej. Kiedy po dwóch tygodniach nie było odpowiedzi, postanowili wysłać list z miasta.
Aby nie wzbudzać podejrzeń, zgłosili się do prac przy łataniu dziur w drodze i tu udało im się wręczyć list pięknej dziewczynie francuskiej, która najpierw patrzyła na nich z odrazą jak na Niemców a potem, kiedy przyznali, że są Polakami, uśmiechnęła się i powiedziała, że z miłą chęcią przesyłkę wyśle.
Teraz już tylko czekali na odpowiedź z Paryża i na kolejne numery gazety. Z zapisków w „Dzienniku Dziadka” wynika, że Niemcy przebąkiwali, iż „Polacy szykują się na kolejną wojnę z Niemcami, bo chcą odebrać wschodnie prowincje czyli Posen, Pomeran mit Danzig und Schlesien. Ale oni tego nie oddadzą bo to ich Vatherland”.
Na tym tle dochodziło w obozie jenieckim nawet do rękoczynów. A najbardziej zajadli byli osadnicy, których osadzono na polskich majątkach w ramach Komisji Kolonizacyjnej. Dochodziło do bójek i szamotaniny.
Kilku Polaków i Niemców trafiło nawet do aresztu o suchym chlebie i wodzie. „Skończyła się zgoda, jaka była w wojnę, kiedy Polacy i Niemcy walczyli razem w pruskiej armii” – napisał pan Julian.
Wigilię 1918 roku Polacy spędzali razem, śpiewając kolędy, dzieląc się chlebem i życząc sobie, aby kolejna wigilia była już wśród swoich.
W noworocznym numerze gazety „Polak w Paryżu” przeczytali o tym, że „nasz polski mistrz, kompozytor, pianista Ignacy Paderewski przyjechał z Ameryki do Poznania, gdzie go Polacy z wielką owacją przyjęli, gdzie wygłosił do narodu przemówienie. Mówił, że Polska ma zagwarantowaną niepodległość w orędziu Prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale granice musimy wywalczyć sobie sami”.
To też poznaniacy, nie czekając długo, 27 grudnia rozbroili policję na mieście i ruszyli na koszary policji, gdzie rozpoczęła się pierwsza walka, gdzie padli pierwsi zabici i ranni.
Za Poznaniem poszły inne miasta i wioski, gdzie rozbrajano policję i żandarmów, którzy widząc co się dzieje, często sami oddawali broń Polakom, pakowali manatki i uciekali na zachód do swego Vatherlandu – czytał kolegom Julian Młynarczyk w obozie jenieckim w St. Nazire nad Loarą.
Tego dnia Julian Młynarczyk na pewno nie zapomni. 15 stycznia 1919 roku na teren obozu wjechał elegancki samochód, z którego wysiadło trzech oficerów: jeden Amerykanin i dwaj Hallerczycy. Polacy od razu wiedzieli, kto przyjechał i zaczęli się gromadzić przy budynku biura.
Wkrótce cała kompania wysłuchała komunikatu w języku niemieckim, że „Polacy, którzy mają zamiar wstąpić do polskiego wojska, niech zostaną na placu a reszta może się rozejść”. „Zostało nas 86, bo nie wszyscy Polacy się zdecydowali. Niektórzy mieli rodziny w Niemczech w Nadrenii czy Westfalii i bali się, że wyjeżdżając, stracą z nimi kontakt” – czytam w „Dzienniku Dziadka”.
Tego dnia, po obiedzie miał być wyjazd. I znów, konserwy, suchary, dwa koce i w drogę. W sumie na zbiórce pojawiło się 94 Polaków. Kiedy odjeżdżali dwoma ciężarówkami, śpiewali „Boże coś Polskę”.
Wsiedli do pociągu, który przemierzał Francję, zbierając ochotników do Armii Polskiej. Dotarł w pobliże miasta Toul w północno – wschodniej Francji, gdzie wcześniej był amerykański obóz jeniecki, teraz oddany na potrzeby Hallerczyków.
Pan Julian pisze, że byli już tam „żołnierze we francuskich mundurach, czapkami – rogatywkami z orzełkiem”. Okazało się, że wielu z nich, było tak jak on, poznaniakami. Spotkał nawet dwóch kolegów z kompanii, którzy trafili do niewoli już po II bitwie bitwie nad Marną na przełomie lipca i sierpnia 1918 roku.
Nazajutrz, po apelu, nowicjusze otrzymali mundury,”takie same błękitne jak Francuzy”, rogatywki z orzełkiem. „Niektórzy już się cieszyli, jak te nasze polskie panny będą się za nami oglądać. Takie fajne chłopaki, te Hallerczyki’.
Dowódca, podporucznik austriackiej armii pytał, czy wojsko umie śpiewać, ale po polsku? W odpowiedzi usłyszał : „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…” I z tą pieśnią na ustach ruszyli na obiad do stołówki.
Hallerczyk wspomina, że do każdego obiadu, Polacy dostawali szklankę wina. Codziennie po 10 papierosów oraz 30 franków miesięcznie żołdu na drobne wydatki.
Julian Młynarczyk dostał przydział do drugiej kompanii 19. pułku Armii Hallera. A wojska przybywało. Codziennie docierali do Toul ochotnicy z Francji, Włoch, Ameryki.
Po dwóch tygodniach była przysięga. „Wtedy poczuliśmy, że jesteśmy prawdziwymi żołnierzami Wojska Polskiego. Związani przysięgą będziemy bronić jej wolności i niepodległości aż do ostatecznego zwycięstwa” – podkreśla autor pamiętnika.
Na przysięgę przyjechał sam generał Józef Haller, który mówił, że „ojczyzna nas woła jako starych i zahartowanych w bojach żołnierzy, gdzie za cudzą sprawę tylu poległo i krew przelało. Jestem pewien, że teraz idziecie dobrowolnie walczyć o swoją ojczyznę”.
Podkreślał, że co prawda, nasi zaborcy są pokonani, ale nie tak łatwo im oddać to, co się nam należy. Dlatego w niedługim czasie pójdą transporty ludzi i broni do Polski.
Po przysiędze, trochę zelżała dyscyplina. Pan Julian wspomina o wypadach do miasta, do kina, do kościoła, trzeba było tylko wrócić przed apelem. Trwały ćwiczenia wojskowe i wykłady „przystosowujące do polskiej komendy”.
W marcu 1919 roku ruszył pierwszy transport z Toul w kierunku Polski. Niemcy niechętnie godzili się na przejazd pociągów z polską armią. Jeszcze trwało powstanie wielkopolskie.
W kwietniu wyjechał kolejny pociąg, ale nie dotarł. Po kilku dniach nadeszła wiadomość, że na ten pociąg Niemcy zrobili zamach. Najechał na minę, wykoleił się, byli zabici i ranni.
Powołano komisję do zbadania wypadku, ukarano winnych i dopiero po dwóch tygodniach ruszył kolejny pociąg. Tym razem jechali w nim oficerowie angielscy, amerykańscy, francuscy.
A Niemcy usłyszeli ultimatum, że jeżeli podobny przypadek z wykolejeniem pociągu się powtórzy, to trasa przejazdu pociągu, będzie okupowana przez wojska aliantów. „To poskutkowało” – pisze pan Julian.
Codziennie odchodziły w kierunku Polski pociągi z wojskiem i oddzielnie z bronią różnego kalibru, czołgami i amunicją. A wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, mundury idealnie czyste, na drogę konserwy i suchary.
15 maja 1919 roku doczekał się odjazdu swojego pociągu do Polski także Julian Młynarczyk. Każda kompania miała polskiego i francuskiego oficera. Dowódcą był Francuz. Polskich oficerów było mało, dopiero się uczyli. „Naszym oficerem – był młody Polak z Ameryki – z wyższym wykształceniem ” – podkreśla z dumą pan Julian.
Jeszcze dotarli do pociągu oficerowie, którzy mieli eskortować go do polskiej granicy. Zajęli miejsca w wagonach pierwszej klasy i „ruszył pociąg w kłębach pary ku naszej Ojczyźnie. I niejeden z nas się przeżegnał, jak przed bitwą, bo przecież nie wiedzieliśmy, czy nie trzeba będzie umierać za Polskę” – napisał pan Julian.
A pociąg pędził po szynach przez Alzację, którą Francja odebrała Niemcom w kierunku granicy z Niemcami. I dalej trasą, którą pan Julian jechał do swojego rodzinnego Jedlca na urlop latem 1918 roku.
Kiedy w pociągu zapalono światła, okazało się, że kilku żołnierzy nie ma. Właśnie tych, którzy mieli rodziny w Westfalii i w ostatnim momencie zdecydowali się na wyjazd do Polski z Armią Hallera. „Prawdopodobnie skorzystali z tego, że pociąg się zatrzymał i pod osłoną nocy uciekli. Rano się okazało, że uciekinierów było siedmiu. Złamali przysięgę – co rozwścieczyło pozostałych, zwłaszcza Ślązaków” – odnotował pan Julian.
Nazajutrz, kiedy słoneczko już było wysoko, pociąg zatrzymał się na stacji Fraustad czyli Wschowa. W maju 1919 roku należała ona do Niemiec. Była miastem przyfrontowym. Dalej pociąg nie mógł jechać, niemiecki kolejarz tłumaczył, że były zniszczone tory.
Po dwóch godzinach pociąg ruszył. Jechał wolno, gdyż teren był przyfrontowy. 4 kilometry dalej w Kąkolewie byli już powstańcy. „I oni na nas czekali” – napisał autor „Dziennika Dziadka”.
Tak się kończy pierwsza część opowieści utkanej ze wspomnień Juliana Młynarczyka z Jedlca - żołnierza walczącego w armii pruskiej w czasie Wielkiej Wojny 1914 - 1918, jeńca a potem żołnierza Armii Polskiej Józefa Hallera.
Rok 1922 - Julian Młynarczyk (w środku w jasnym mundurze) po powrocie z wojny polsko - bolszewickiej
Rok 1928 - Julian Młynarczyk w Jedlcu przed rodzinnym domem, do którego przez tyle lat tęsknił - z żoną Magdaleną, córką Aleksandrą i ojcem Wawrzyńcem, który też walczył w I wojnie, ale na froncie wschodnim