Dziś kolejny spacer po Szamotułach z moich lat licealnych (1963-1967). Tym razem zapraszam na sentymentalną wycieczkę po lokalach gastronomicznych.
Co prawda, licealista nie zaglądał do nich. Po pierwsze, nie miał pieniędzy, a gdyby nawet miał parę groszy, to by się bał, że spotka tam profesora i nazajutrz będzie wezwany do odpowiedzi i usłyszy: To ty, panna, chodzisz do „Szamotulankiˮ, a zadania z matematyki nie umiesz rozwiązać?!
Obiecywaliśmy sobie, że jak zdamy maturę, pójdziemy na kawę i nawet papierosa sobie oficjalnie zapalimy. Wtedy w kawiarniach się paliło. Papierosowy dym i zapach czarnej kawy tworzyły atmosferę lokalu, dla uczniów niedostępnego, może dlatego pożądanego.
Bo jak po dopuszczeniu do matury poszłyśmy z dziewczynami do „Szamotulankiˮ na lody i kawę, okazało się, że jest tu zwyczajnie. Pomiędzy stolikami chodziły panie kelnerki w czarnych sukienkach, przepasane małymi białymi fartuszkami z kieszenią, w której miały bloczek do zamówień i miejsce na pieniądze. Do włosów miały przypięte kawałki białej koronki.
Na tej pierzei Rynku w latach 60. była Szamotulanka foto Agnieszka Krygier - Łączkowska
Kawa była w szklankach z koszyczkami. Można było zamówić za 2 złote „pół czarnejˮ, czyli pół szklanki kawy. Można było poprosić „małą kawę z dużą wodąˮ w cenie „pół czarnejˮ albo dużą kawę za 4 złote (chyba). Do tego ciastko za 2 złote albo lody kulkowe w miseczce. Na każdym stoliku była oczywiście popielniczka.
W lecie można było wejść do „Szamotulankiˮ po loda kulkowego umieszczonego między dwoma kawałkami wafla. Chyba 1 gałka była za złotówkę, ale dokładnie nie pamiętam. Loda kupowało się przy bufecie.
Dopiero w czasie egzaminów maturalnych miałam okazję odwiedzić szamotulską restaurację, która mieściła się przy kinie. Nie pamiętam nazwy, ale wiem, że kelnerką była tam pani z Wielonka koło Ostroroga.
Przy kinie "Halszka" w latach 60. była restauracja foto Agnieszka Krygier - Łączkowska
Pierwszy obiad w tym lokalu jadłam w czasie ustnej matury. Egzaminy zdawało się po południu, od godziny 15.00. Z domu wyjeżdżało się pociągiem „Jasiemˮ o 12.00, dlatego rodzice dawali pieniądze na obiad w restauracji.
Co jadłam, nie pamiętam. Ale chyba jakąś pomidorową i na drugie pewnie kotleta z ziemniakami i kapustą. Wyboru na pewno za dużego nie było. Ale było miło i dość czysto. Były dwie sale: jedna bezalkoholowa, druga z alkoholem. Ale pijaków przy stolikach nie pamiętam. Dla nich chyba było w tej restauracji za drogo. Dla nich był raczej „Zagłobaˮ przy Rynku.
Bardzo blisko dawnego liceum była cukiernia Nowaczyńskich. Rzadko się tam wchodziło, bo nie było zwyczaju kupowania ciastek czy pączków. Dopiero w maju, jak zaczął się sezon lodów, ustawiały się kolejki. Cukiernia była na trasie ze szkoły na przystanek autobusowy przy Rynku. I zawsze się miało złotówkę, żeby loda sobie kupić. Zwłaszcza, kiedy lekcje kończyły się o 12.35, a autobus odjeżdżał godzinę później. Dodać tu muszę, że często było 5 lekcji. Ale chodziliśmy też do szkoły w soboty.
W cukierni Nowaczyńskich było pomieszczenie oddzielone drewnianą ścianą, gdzie można było wypić małą czarną i zjeść ciastko na miejscu. To było ulubione miejsce naszych nauczycieli. Wychodzili ze szkoły i tam wpadali na kawkę. Ja dopiero weszłam tam po maturze. Usiadłam sobie przy stoliku i z lubością wdychałam zapach czarnej mocnej kawy. I tak mi zostało do dziś. Kawa jest moim ulubionym napojem.
Zanim przejdę do bardzo eleganckiej kawiarni „Pod Basztąˮ, gdzie przez wiele lat kierowniczką była moja kochana Bogusia ‒ sąsiadka z Ostroroga, powspominam lokal, który dla szamotulskich licealistów, szczególnie tych dojeżdżających, był najważniejszy.
Chodzi o „Bar mlecznyˮ. Z szacunku wzięłam go w cudzysłów i napisałam dużą literą. Dzisiaj po nim nie ma śladu. Znajdował się przy ulicy Braci Czeskich, w narożnikowej kamienicy przylegającej do Kościelnej. Wchodziło się do niego po schodach, które zostały zamurowane. W barze w okienku siedziała sympatyczna pani, która sprzedawała herbatę z cytryną w szklance w koszyczku. Pytała, ile cukru wsypać.
Tu był bar mleczny - wejście jest zamurowane foto Agnieszka Krygier Łączkowska
W barze można było kupić dużą bułkę z masłem i z serem. Była też zupa pomidorowa, jakieś leniwe pierogi, budyń. Nie pamiętam menu. Ale pamiętam takie duże tablice z plastikowymi literkami, gdzie były wypisane dania z cenami. Jak czegoś brakowało, literki były odpinane.
W głębi baru była kuchnia. Pani z okienka zamawiała w kuchni dania i potem krzyczała: – Leniwe do odebrania, kalafiorowa gotowa! Siedzący przy stolikach, nakrytych kolorową ceratą klienci, podchodzili po talerze, a po zjedzeniu zupy czy leniwych odnosili talerz do okienka.
Bar był też miejscem, gdzie można było posiedzieć, czekając na autobus. Świetlicy nie było, sklepy od 13.00 do 15.00 miały przerwę obiadową, nie było co robić, kiedy na dworze na przykład padało, a parasolek też nie było. Nawet by nie było gdzie takiej parasolki w szkole zostawić.
Od wiosny w barze pani sprzedawała lody. Były to chyba lody „Pingwinˮ takie okrągłe na patyku. Pyszne! W tym czasie chyba w Ostrorogu lodów nie było.
I wracam do kawiarni „Pod Basztąˮ. Nie pamiętam, czy ona już była w 1967 roku, czy bywałam w niej w czasach studiów, kiedy przyjeżdżałam do Szamotuł. Było tu luksusowo, nowocześnie, ładnie. Pyszna kawa, desery, lody cassate w miseczkach. We wnętrzu ładne meble, firanki. Na dwudziestolecie matury mieliśmy tam spotkanie klasowe. Jeszcze wtedy, w 1987 roku, kawiarnia była ładna. Potem przeszła do historii, podobnie jak inne wspomniane przeze mnie lokale. Tylko cukiernia Nowaczyńskich trwa od ponad stu lat!
Na tym narożniku była kultowa kawiarnia Pod Basztą foto Agnieszka Krygier Łączkowska
Od mojej matury minęło pół wieku. Zmieniły się Szamotuły. Ale ja chętnie przywołuję obrazy i sytuacje z czasów mojej edukacji w szamotulskim liceum. I dziękuję twórcom portalu region szamotulski.pl, że są moimi wspomnieniami zainteresowani.