Z Gołuchowa na styk kultur na Podlasiu

Irena Kuczyńska24 maja 201950min
Wycieczkę na Podlasie - na styk kultur - zorganizowało Gołuchowskie Centrum Kultury Zamek w Gołuchowie. Wycieczkę poprowadziła Aleksandra Warczyńska
Tykocin-reastauracja-zydowska.jpg
Podlasie – Dubicze Cerkiewne –

To ona wespół z Patrycją Walerowicz – Wojtkowiak – dyrektorką Gołuchowskiego Centrum Kultury “Zamek” powiodła nas do ciekawych miejsc, do niezwykłych ludzi, przybliżyła historię tego wielokulturowego zakątka Polski.

Podlasie to kraina łąk, lasów, drewnianych domów, bocianich gniazd, krzyży, błyszczących kopuł cerkwi, kościółków, pomników przyrody i historii. Taki obraz tej wielokulturowej krainy przywieźli do Gołuchowa uczestnicy wycieczki.

Na początek Tykocin – “miasteczko – bajeczka” – jak pisała o nim Agnieszka Osiecka. Dzisiaj bardzo senne ale prawa miejskie miało już na początku XV wieku, kiedy Białystok był jeszcze wioską.

Zwiedzanie zaczynamy od dawnej kolonii żydowskiej, założonej przez Olgierda Gasztołda na początku XV wieku. Żydzi prowadzili tu handel, rzemiosło, karczmarstwo. Zbudowali synagogi, z których jedna przetrwała.

Odbudowana w latach 70. XX wieku barokowa synagoga z połowy XVII wieku, jest drugą co do ważności w Polsce, po krakowskiej.

Znajduje się w niej Oddział Muzeum Narodowego w Białymstoku. W  Sali Wielkiej, gdzie modlili się tylko mężczyźni, słuchamy historii tykocińskich Żydów i rozglądamy się wokoło.

Pośrodku kazalnica, na ścianach modlitwy w języku aramejskim i hebrajskim, najstarsza z XVII wieku oraz aron ha – kodesz, bogato zdobione miejsce do przechowywania Tory.

W tzw. babińcu, gdzie gromadziły się na modlitwę kobiety, znajduje się bogaty zbiór judaików, głównie hafty i srebra.

Przewodniczka opowiada, że król Zygmunt August faworyzował tykocińską gminę żydowską, której podlegały kahały w Siemiatyczach, Boćkach, Giżycku, Grajewie.

Chociaż po I wojnie wielu tykocińskich Żydów wyemigrowało do Palestyny i USA, w 1939 roku połowę ludności Tykocina stanowili Żydzi. Wszystkich  hitlerowcy wywieźli i wymordowali koło wsi Łopuchów. Jednemu udało się zbiec i to on opowiedział o tragedii.

Przed synagogą lokalny rzeźbiarz rzeźbi figurki przedwojennych Żydów i je sprzedaje. W tej części miasteczka pozostał starobruk i dawna zabudowa –  domki i kamienice.

Czas się tu zatrzymał. Przy synagodze żydowska restauracja ze starymi zdjęciami miasteczka  na dziedzińcu.

 

W jednym z domów talmudycznych zgromadzono pamiątki z przeszłości miasteczka m.in. dokumenty i zdjęcia upamiętniające etnografa  Oskara Kolberga, który tu mieszkał. W jednej z sal odtworzono starą aptekę.

 

Z pożydowskiej dzielnicy droga wiedzie ku rynkowi głównemu, któremu patronuje  Stefan  Czarniecki. Na środku pomnik hetmana  – jak mówi nasza pilotka Aleksandra Warczyńska – jeden z najstarszych na ziemiach polskich pomników figuralnych.

Pomnik, swojemu pradziadowi hetmanowi Stefanowi Czarnieckiemu,  postawił prawnuk Jan Klemens Branicki.

Tykocin należał do Czarnieckiego, który “po szwedzkim zaborze dla ojczyzny ratowania rzucił się przez morze”. Za zasługi w wojnie ze Szwedami, otrzymał on od króla Jana Kazimierza, w 1661 roku dobra tykocińskie.  Córka hetmana wyszła za mąż za Branickiego i tak Tykocin przeszedł we władanie tego znanego rodu.

Tymczasem rozglądamy się po ryneczku, wokół którego stoją drewniane domki, które na pewno mają po 100 lat albo i więcej.

Perspektywę placu zamyka kościół św. Trójcy – ufundowany przez Jana Klemensa Branickiego. Zaglądamy do środka, ale świątynia jest w remoncie, więc nie widać wszystkich obrazów i polichromii znanych artystów.

Obok kościoła “Austeria” – restauracja nawiązująca do żydowskich austerii, z drugiej strony restauracja “Alumnat”, nawiązująca do alumnatu wojskowego, gdzie mieszkali weterani wojskowi. Tu kręcono film “U Pana Boga za piecem”.

Zostawiamy rynek, jeszcze jeden rzut oka na miasteczko i kierujemy się na most na Narwi. Za rzeką stoi zamek odbudowany niedawno przez prywatnego właściciela jako hotel, restauracja i niewielkie muzeum.

 

Kręcimy się po dziedzińcu. A ja – tak jak lubię, przenoszę się w przeszłość, w XVI wiek, w czasy króla Zygmunta Augusta, który pierwszy zamek w Tykocinie pobudował.

Prawdopodobnie tutaj spotykał się z Barbarą Radziwiłłówną – wdową po Gasztołdzie, miłością swojego życia, dla której wszedł w spór z matką – królową Boną i z posłami na Sejm.

W czasach Zygmunta Augusta był to zamek obronny w rozlewiskach Narwi, ze skarbcem, biblioteką, arsenałem koronnym. Kiedy król zmarł w Knyszynie, kondukt żałobny wyruszył na Wawel właśnie z zamku w Tykocinie.

W Tykocinie bywał Stefan Batory, Władysław IV  a Zygmunt III Waza w czasie wojny północnej chronił się tu z rodziną przed zarazą. W 1702 roku król August III Mocny ustanowił w Tykocinie Order Orła Białego.

Miał w Tykocinie gościć  sam  Jan Kochanowski –  największy polski poeta epoki renesansu, odwiedzając starostę i sekretarza biblioteki królewskiej Zygmunta Augusta Łukasza Górnickiego autora utworu “Dworzanin Polski”.

Tablicę nagrobną Górnickiego, ufundowaną przez synów, minęliśmy w drodze na most na Narwi.

Ze śladami po unicestwionej przez hitlerowców społeczności żydowskiej mieliśmy się zetknąć kilkakrotnie w czasie wycieczki. Mnie najbardziej poruszyła tablica i pomnik upamiętniający synagogę w Białymstoku, gdzie hitlerowcy wymordowali kilka tysięcy mieszkańców tego miasta.

A stanowili oni połowę białostockiej społeczności. (O Białymstoku napiszę oddzielny post)

Nazajutrz Kruszyniany – wioska, w której zgodnie żyją katolicy, prawosławni oraz tatarska mniejszość. Przekonuje o tym Tatar – Dżemil Gembicki, który wraz z żoną – katoliczką opiekuje się meczetem.

Z daleka meczet przypomina  kościółek albo  cerkiewkę. Dżemil mówi, że kiedy miejscowi w końcówce XIX wieku budowali Tatarom meczet, nie wiedzieli, jak taka świątynia ma wyglądać, więc nadali jej taki swojski kształt.

Ale w środku nie ma ołtarza, jest wnęka mihrabu, którego kierunek wskazuje Mekkę i minbar, gdzie imam głosi kazania.

Na  podłodze na dywanach jest miejsce dla mężczyzn, a na podwyższeniu, za zasłoną, miejsce dla kobiet. Na ścianach zdjęcia z modlitwami w języku arabskim.

Zdjąwszy buty w przedsionku, sadowimy się na podłodze i słuchamy opowieści Dżemila o przodkach, Tatarach, którzy przybyli na Podlasie po roku 1674, kiedy król Jan Sobieski, przyjąwszy od nich przysięgę o lojalności wobec państwa, nadał im ziemię w zależności od zasług. Odtąd byli lojalnymi obywatelami Rzeczpospolitej.

Tatarzy polscy walczyli pod Wiedniem z Turkami, uczestniczyli w kampanii napoleońskiej, walczyli w powstaniach, w bitwie z bolszewikami w 1920, w kampanii wrześniowej. Nie ominęły ich – jak mówił Dżemil – wywózki w głąb Związku Sowieckiego czy po wojnie na Ziemie Odzyskane.

Chociaż rozproszeni, tworzą wspólnotę. Jest ich w Polsce około 4000. Dżemil mówił, że w spisie w roku 2002 pochodzenie od Złotej Ordy deklarowało kilkaset osób, reszta oficjalnie się uważa za etnicznych Polaków.

I popłynęła opowieść stróża meczetu o przestrzeganiu zwyczajów tatarskich, o małżeństwach mieszanych, gdzie syn przejmuje wiarę ojca a córka matki, o dzieciach wożonych  w soboty do Sokółki na lekcje religii i języka, o pochówkach w płótnie, bez trumny, gdzie zmarły jest układany  nogami  na wschód a twarzą skierowaną na lewo.

O ramadanie, kiedy od rana do zachodu słońca się nie je, o nienadużywaniu alkoholu, o potrawach tatarskich i o tym, że w Kruszynianach wszyscy się szanują,  niezależnie od wiary i narodowości.

A na cmentarzu, zwanym mizarem – pochowani są Tatarzy także zamieszkujący inne polskie miasta Gdańsk, Gorzów Wlkp., Trzciankę, Szczecin, Wrocław, Oleśnicę, Warszawę.

Uśmiechnięty i radosny Dżemil, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, snując swoją opowieść o życiu społeczności tatarskiej, wiedzie nas na mizar oddalony kilkaset metrów od meczetu.

A tam groby stare i nowe, ułożone z kamieni i nowoczesne płyty nagrobne. Na jednych napisy polskie, na innych cyrylica – wszak to pogranicze i do 1918 roku był tu zabór rosyjski, jeszcze na innych arabskie.

Stoją kwiaty, zniczy się nie stawia. Chyba, że na groby dziadków przychodzą wnuczki katoliczki. Wtedy znicze palą.

Cmentarz jest rozległy, miejscami zarośnięty i tylko gdzieniegdzie wystają kamienie różnej wielkości. To ślady po starych grobach, które się zapadły – tłumaczy Dżemil.

Dodaje, że nie wolno dwóch osób chować w tym samym grobie, nawet jeśli grobu już nie widać. Trzeba cmentarz powiększać, ale miejsca jest dużo. Dalej już tylko granica z Białorusią.

Naprzeciwko meczetu jest drogowskaz z napisami wskazującymi różne miejsca na świecie. Do Mekki jest z Kruszynian  5504 km. Dalej niż na Biegun Północny.

Tymczasem kierujemy się do Jurty Tatarskiej na posiłek. Ta prawdziwa spłonęła, ale Dżenetta Jakubowicz z rodziną, postanowiła ją odbudować. Na razie karmi gości w budynku nad Muzeum Polskich Tatarów.

Podczas gdy my degustujemy jeden z tatarskich przysmaków, ona snuje opowieść o swoich tatarskich korzeniach, o dziadkach wywiezionych do Wielkopolski i o jej powrocie z Trzcianki do Kruszynian, gdzie mieszka rodzina męża.

Bogdanowicze, czyli przodkowie męża pani Dżenetty, otrzymali od Jana Sobieskiego ziemię w Kruszynianach. I tu gospodarują. Pani Dżenetta  z radością mówiła, że jej córki po studiach, wróciły do Kruszynian i tu widzą swoją przyszłość w kultywowaniu rodzinnych tradycji.

Gorąca czarna kawa po tatarsku, wypita po smakowitym daniu, którego nazwy nie zapamiętałam,  rozleniwia i chciałoby się zostać w Kruszynianach, zwłaszcza że słońce pięknie świeci, kwitną bzy a łąki są pełne mniszków. Wiosna na Podlasie przychodzi później niż do Wielkopolski.

Ale czas nagli i Aleksandra Warczyńska zaprasza do autobusu. Jedziemy wolniutko i podziwiamy krajobrazy, domy drewniane i nie tylko, cerkwie z cebulastymi wieżyczkami połyskujące w słońcu.

Nasza droga wiedzie do Supraśla, urokliwego miasteczka położonego w sercu Puszczy Knyszyńskiej. Mieszkają tu katolicy, ewangelicy, prawosławni, kiedyś mieszkali unici oraz ludność wyznania mojżeszowego.

Historia miasteczka jest bardzo ciekawa i sięga II połowy XVI. Wyrosło wokół  monasteru zbudowanego tu na początku XVI wieku.

Legenda mówi, że mnisi prawosławni z niedalekiego Gródka puścili na rzekę Supraśl krzyż i tam, gdzie się zatrzymał,  pobudowali drewnianą cerkiew. Miejsce to upamiętnia krzyż.

Supraśl leżał wtedy w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Losy monasteru (klasztoru) i miasteczka były burzliwe, tak jak burzliwa była historia podlaskiej  ziemi. Kiedy bazylianie przystąpili do unii brzeskiej, Supraśl był siedzibą unickiego metropolity.

Na początku XVIII wieku zbudowano tu Pałac Opatów i bramę dzwonnicę. Była też papiernia i drukarnia, do której (chyba) nawiązuje Muzeum Sztuki Drukarskiej i Papiernictwa w Supraślu, dokąd trafiłyśmy przypadkiem, bo nie było go w programie wycieczki.

Pracownicy muzeum pokazali nam stare drukarskie maszyny, pozwolili też wydrukować sobie zakładkę na czerpanym papierze.

Sale muzealne mieszczą się w dawnym klasztorze, no co wskazują malowidła i sztukaterie na ścianach.

Kiedy w 1824 roku władze carskie skasowały zakon bazylianów, zlikwidowały kościół unitów, klasztor przejęli prawosławni.

To oni są teraz właścicielami obiektów sakralnych, które z pieczołowitością odbudowują po tym, jak w 1944 roku Niemcy wysadzili obiekt w powietrze.

Mieliśmy okazję zajrzeć do Monasteru Zwiastowania Przeczystej Bogarodzicy i św. Jana Teologa  byliśmy w gotyckiej cerkwi obronnej, w której znajduje się ikona Matki Boskiej Supraskiej.

W podziemiach klasztoru bazylianów znajduje się niezwykłe Muzeum Ikon, po którym oprowadza przewodniczka, zwracająca uwagę na sztukę pisania ikon. Większość z nich to ikony, które przechwycili celnicy przemytnikom  na granicy polsko – radzieckiej.

W kolejnym dniu trasa wiedzie ku Białowieży i Hajnówce. (Opiszę je kiedyś w innym poście). Po drodze Zwierki i wybudowany niedawno żeński klasztor prawosławny i cerkiew pod wezwaniem św. Męczennika Młodzieńca Gabriela.

Relikwie świętego znajdują się na stałe w cerkwi św. Mikołaja w Białymstoku. Tylko od wiosny do jesieni przenoszone są do Zwierek, gdzie – co podkreślała siostra, ma powstać główne miejsce kultu św. Młodzieńca Gabriela.

Przyjeżdżają tu pielgrzymi nie tylko z Polski ale też z Białorusi i z Rosji. Siostra gładko przechodziła z języka polskiego na rosyjski, opowiadając o świętym i o swoim zgromadzeniu sióstr bazylianek.  Szczegóły TUTAJ /wikipedia/

Nasza trasa wycieczkowa przez Podlasie wiedzie przez unikatowe pod względem architektonicznym wioski, w których drewniane domki są bogato zdobione. Ornamentyka okiennic, wiatrownic, szczytów a nawet narożników, nawiązuje do rosyjskiego zdobnictwa ludowego.

Mijamy Trześciankę, Soce, Ciełuszki, gdzie wychodzimy z autobusu, żeby z bliska przyjrzeć się misternym zdobieniom.

W Puchłach podziwiamy  błękitną cerkiew, która słynie nie tylko ze zdobień ale też z objawień ikony Matki Boskiej Opiekuńczej i licznych uzdrowień.

Nie możemy, niestety, wejść do cerkwi. Jest zamknięta, ale obchodzimy ją, podziwiając z każdej perspektywy. Przed cerkwią tablica w języku polskim i białoruskim.

Skąd rosyjskie akcenty w architekturze tej wioski? Przywieźli je z wygnania bieżency. Bieżeństwo to największy exodus ludności prawosławnej z zachodnich terenów Imperium Rosyjskiego w 1915 roku, kiedy armia niemiecka parła na wschód.

Rząd rosyjski straszył prawosławnych mieszkańców miejscowości  położonych na wschód od Białegostoku, że Niemcy będą palić, rabować, gwałcić. I zachęcał  a właściwie zmuszał do porzucania domostw i wyjazdów na wschód w głąb Rosji.

Jechano najpierw furmankami, kto miał konie, wędrowano pieszo a potem pociągi wiozły mieszkańców Podlasia, w większości Białorusinów, na wschód.

Bieżeńców, a było ich prawie 3 000 000, w tym jedna trzecia to dzieci, dziesiątkował głód, choroby. Zmarłych porzucano czasem bez pochówku. O tragedii bieżeńców napisała w swojej książce Aneta Prymaka – Oniszk “Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”

Bieżeńcy osiedlili się w różnych częściach wielkiego rosyjskiego imperium. Miejscowi ich przyjęli a rząd carski wspierał.

Niestety, przyszła rewolucja bolszewicka i nastał wieli głód, bo wszystko Rosjanom zabierano. Nie mieli się czym dzielić z uchodźcami.

W latach 1919 – 1921 niektórzy bieżency wracali na swoje gospodarstwa, ale tam już była II Rzeczpospolita Polska – nowe państwo, które niekoniecznie chciało przyjąć wracających ludzi, słabo mówiących po polsku.

Ci, którzy przetrwali, odbudowywali domostwa, zdobiąc je na rosyjską modę w ornamenty i jaskrawe kolory. Jest to ludność prawosławna, która kultywuje zwyczaje i język swoich przodków.

Wieczorem w Hajnówce w Soborze Świętej Trójcy  – koncert muzyki cerkiewnej. Trafiliśmy akurat na chór parafii w Pyrzycach koło Szczecina, który pięknie – w języku staro – cerkiewno – słowiańskim śpiewał psalm “Święty Boże, święty mocny, święty, a nieśmiertelny…”

Jeśli Podlasie to Święta Góra Grabarka  – czyli Częstochowa polskiego prawosławia. U stóp wysokiej góry źródełko i strumień, gdzie  pątnicy moczą chusteczki, którymi obmyli chore miejsca. Zostawiają je przy strumieniu.

Zakonnice z klasztoru Matki Bożej Wszystkich Strapionych suszą je i palą, wierząc, że w ten sposób niszczą przyczyny choroby. Obok studnia z wodą, którą trzeba zabrać ze sobą. Można ją pić, można obmywać chore miejsca na ciele.

Tymczasem przed nami kilkadziesiąt schodów, które trzeba pokonać, aby dotrzeć do cerkwi. Zgodnie z legendą, już w XII wieku, mnisi z Melnika przybyli tu z ikoną Przemienienia Pańskiego. Nie wiadomo, co się stało z ikoną, ale nazwa  cerkwi pozostała.

Nadano ją kaplicy, którą w 1710 roku zbudowano na tej właśnie górze i to w niezwykłych okolicznościach. Szalała cholera, powietrze morowe dziesiątkowało mieszkańców Podlasia. I wtedy właśnie pewien święty starzec miał objawienie.

Dowiedział się, że zarazę zahamować może tylko procesja pokutna z krzyżami na Górę Grabarkę. I poszło około 10 000 chorych niosących drewniane krzyże.

Wszyscy przeżyli, krzyże ustawili na górze. Wkrótce zbudowano kaplicę a potem drewnianą cerkiew.

W 1884 roku zbudowano nową a Jerzy Nowosielski ozdobił ściany polichromią. Niestety, w 1990 roku obrabowano cerkiew i spalono. Uratowały się dwie ikony, które znalazły się w odbudowanej cerkwi.

Kiedy byliśmy na Górze Grabarce, w cerkwi  akurat odbywało się nabożeństwo, więc tylko na moment zerknęliśmy, żeby poczuć atmosferę miejsca.

Wokół cerkwi setki a może i tysiące krzyży prawosławnych, starych, nowych, wysokich i krótkich. Jedne upamiętniają zmarłych, inne są pokutne albo dziękczynne. Robią wrażenie…

Podobnie jak cerkiew w Dubiczach Cerkiewnych – jedna z najstarszych na Podlasiu. Na spotkanie z nami wychodzi proboszcz ks. Sławomir Awksietijuk.

Zaprasza do cerkwi i opowiada historię parafii, pełną tragicznych wydarzeń. Pierwsza cerkiew powstała na początku XVI wieku, jeszcze przed unią kościelną, za czasów króla Zygmunta Augusta.

Wiek XVII to czas zarazy, rabunków, głodu i pożarów m.in. cerkwi. Potem zabory najpierw pruski, potem rosyjski, potem wojna z Napoleonem i w latach 30., po likwidacji cerkwi unickiej, świątynię przejmują prawosławni i dostosowują do swojego obrządku.

W 1915 roku mieszkańcy Dubicz Cerkiewnych opuścili swoją wioskę i uciekli w głąb Rosji, razem z księdzem.  Na początku lat 20. wrócili. Byli to w większości Białorusini.

W czerwcu 1941 roku hitlerowcy spalili cerkiew i zabudowania parafialne. Po wojnie  ją odbudowano. Aktualnie do parafii należy 600 osób ale do cerkwi przychodzi w niedzielę kilkudziesięciu – mówił batiuszka. Dodał z dumą, że na festiwalu muzyki cerkiewnej w Hajnówce występował chórek z jego parafii.

Oprowadził po wyremontowanym kościółku, pokazując ikonostas, za którym jest ukryty ołtarz główny i tam ma wstęp tylko duchowny, podkreślał, że  cerkwi prawosławnej używany jest język staro – cerkiewno – słowiański.

Przy cerkwi cmentarz z biało – niebieskimi krzyżami. Jedne są krzyżami nagrobnymi, inne czczą pamięć zmarłych, niekoniecznie pod nimi spoczywających.

W Dubiczach Cerkiewnych  są jeszcze dwie inne świątynie: baptystów i zielonoświątkowców a w  całej gminie  mieszka 1600 osób. Większość z nich jest narodowości białoruskiej.

Nieopodal cerkwi Izba Pamięci OSP a w niej mnóstwo pamiątek, przedmiotów, dokumentów, sprzętów, które zgromadzili mieszkańcy Dubicz Cerkiewnych. Wnętrze “chaty” kilkuizbowej  zagospodarowano: jest izba szkolna, dawna kuchnia z piecem, izby mieszkalne.

Robi wrażenie. Nie chce się stąd wychodzić. Patrycja Walerowicz – Wojtkowiak wręcza dyrektorce Ośrodka Kultury folder zapraszający do Gołuchowa.

Objeżdżamy wioskę pełną pięknych domostw drewnianych i murowanych, łąk z żółtymi mniszkami, bocianimi gniazdami.

I jeszcze Drohiczyn, miasteczko o bogatej przeszłości położone na wysokim brzegu Bugu na dawnym pograniczu polsko – ruskim. I chyba najstarsze na Podlasiu, istniało już w XI wieku.

W XII wieku było stolicą księstwa drohickiego i koronował się tu jedyny król w dziejach Rusi – książę Daniel – prawnuk  Bolesława Krzywoustego. Jest więc Drohiczyn jednym z czterech miast koronacyjnych.

Złoty wiek miasteczka  przypada na XV i XVI wiek.  Od 1520 roku do III rozbioru Polski (1795) był Drohiczyn stolicą Województwa Podlaskiego i  miastem trzech kościołów, pięciu cerkwi i czterech klasztorów. Miał dwie  szkoły: franciszkańską i jezuickie Collegium Nobilium.

Wiek XVII to czas wojen (w tym potop szwedzki), najazdów, epidemii, które prowadzą do upadku Drohiczyna.

W 1991 roku miasteczko  stało się siedzibą Diecezji Drohiczyńskiej. Do 1939 roku należał Drohiczyn  do Diecezji Pińskiej, której większość po 1945 roku, pozostała po drugiej stronie granicy czyli na  Białorusi (ówcześnie w Związku Radzieckim).

Zwiedzaliśmy miasteczko w niedzielne południe. Bardzo słoneczne. Zajrzeliśmy do katedry, potem wspięliśmy się na Zamkową Górę, z której roztacza się piękny widok na zakole rzeki Bug.

Tam  Aleksandra Warczyńska snuła opowieść o historii Drohiczyna, który pozostał wielokulturowe. Oprócz kościołów katolickich jest też tu cerkiew oraz ślad po synagodze, bo wyznawcy religii mojżeszowej też tu żyli.

Jeszcze msza św. w kościele pofranciszkańskim i chwila w Muzeum Diecezjalnym, które znajduje się w budynku dawnego klasztoru.

Moją uwagę przyciągnęły oryginalne dokumenty podpisane przez polskich królów Władysława IV, Jana Kazimierza i Stanisława Augusta Poniatowskiego, relikwiarze, monstrancje Radziwiłłów, Sapiehów, Jabłonowskich, księgi oprawne w skórę.

zabytkowe rzeźby, obrazy, monety, znaczki i sala Jana Pawła II, który odwiedził miasteczko w 1999 roku. Pozostał fotel, w którym zasiadał oraz homilia, której można słuchać podczas zwiedzania.\

I tak mogłabym pisać, pisać i pisać, bo wrażeń przywiezionych z Podlasia wystarczyłoby na kilka postów. Wybrałam miejscówki świadczące o wielokulturowości tej ziemi. Bo to mnie pasjonuje.

Może jeszcze kiedyś wrócę  do niezwykłej przyrody Podlasia. Opiszę wrażenia ze spaceru po Puszczy Białowieskiej, wizyty w niezwykłym  Ziołowym Zakątku w Korycinach, z pobytu w Stadninie Koni Arabskich  w Janowie Podlaskim, z rejsu po Bugu.

No i Białystok – miasto, które mnie urzekło.  Wycieczkę poprowadziła Aleksandra Warczyńska  zatrudniona w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu w dziale krajoznawstwo, autorka bloga Wielkopolska Ciekawie.

Foto:  Autorka, Elżbieta Garbarczyk i Patrycja Walerowicz – Wojtkowiak

Polecam też post –  Zauroczeni Suwalszczyzną