Jedni sprzedawali, drudzy kupowali
Na starych zdjęciach widać stragany, rozkładane łóżka, turystyczne stoliki, otwarte bagażniki fiatów i wartburgów a wokół nich tłumy ludzi. Jedni sprzedawali, drudzy kupowali. Co? Wszystko, co udało się załatwić w hurtowniach, u producentów, przywieźć z handlowej wycieczki. Większość handlujących robiła to legalnie. W grudniu 1988 roku Sejm PRL IX kadencji przegłosował tzw. ustawę Mieczysława Wilczka – ministra przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego, która w sposób liberalny regulowała działalność gospodarczą, legalizując prywatną działalność gospodarczą.
Ustawa Wilczka
Obowiązywała zasada, „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Ustawa Wilczka pozwoliła przejść od gospodarki niedoboru do gospodarki wolnorynkowej i dokonać „cudu gospodarczego końca XX wieku”. Od grudnia 1988 roku każdy obywatel PRL mógł prowadzić działalność gospodarczą na równych prawach, co zaktywizowało drobnych przedsiębiorców. Zastąpiło gospodarkę centralnie sterowaną, która doprowadziła do pustych sklepów. Ustawa Wilczka obowiązywała do 2 stycznia 2001 roku.
Każdy brał się za biznes
Z tej szansy skorzystały miliony operatywnych obywateli naszego kraju a ekonomista Andrzej Sadowski twierdzi, że „ustawa Wilczka jest do tej pory niedoścignionym wzorem ustawy dającej najwięcej wolności gospodarczej polskim przedsiębiorcom i jest zgodna z polskimi zobowiązaniami wobec UE”. Place miejskie a nawet stadiony w dużych miastach (w tym Narodowy Stadion w Warszawie) wypełniły się przedsiębiorczymi ludźmi.Za biznes brali się starsi, którzy utracili pracę w zakładach uspołecznionych, ale też młodzi ludzie, którzy swoją życiową szansę widzieli w pracy na swoim.
Po towar do Berlina
Mariusz Ostapowicz w maju 1989 roku zdał maturę w Technikum Mechanicznym. W lipcu zdawał egzaminy wstępne na Akademię Ekonomiczną w Poznaniu. W wakacje pożyczył od ojca 100 dolarów i ruszył do Berlina po towary, których w Polsce nie można było kupić. Po dwóch „handlowych wycieczkach” do Berlina nie tylko mógł oddać ojcu dolary ale zgromadził 200 dolarów kapitału. Berlin jeszcze wtedy był podzielony murem, dlatego jechało się pociągiem na Berlin Wschodni, potem kolejką do Berlina Zachodniego, skąd przywoziło się magnetofony – jamniki – tłumaczy Mariusz. W czasie tych wakacji odbył on pięć wycieczek do Berlina i jedną do Wiednia. Wracał z wojaży o 6.00 rano i stawał z towarem pod pawilonem. Do Wiednia można było jechać z Polski tylko z wycieczką zorganizowaną.
Z siostrą i z mamą
Pleszewianie docierali też na Węgry, skąd przywozili tureckie sweterki, które na przełomie lat 80. i 90. były poszukiwane i chętnie noszone.W handlowaniu pomagała Mariuszowi siostra Monika, która jako 13 – latka, po lekcjach, sprzedawała na bazarze wszystko, co brat przywiózł. Żyłkę do handlu Ostapowiczowie mają po mamie – pani Basi, która jak mówi, sprzedać potrafi wszystko. To z panią Basią i z Mariuszem, którego znam od dziecka z racji sąsiedztwa i dlatego zwracam się do niego po imieniu, wspominamy narodziny pleszewskiego kapitalizmu.
Kiosk z serduszkami
Pomysł na kiosk podsunął operatywnemu i pracowitemu dwudziestolatkowi Bronisław Vogt – ojciec Kasi – dziewczyny, z którą Mariusz sympatyzował od czasów szkoły średniej. Vogtowie prowadzili piekarnię i sklep cukierniczy przy ul. Poznańskiej. Mieli doświadczenie, którym chcieli się podzielić z młodymi.
To na nazwisko Katarzyny Vogt 1 grudnia 1990 roku została zarejestrowana pierwsza działalność gospodarcza „Handel detaliczny artykułami spożywczymi i przemysłowymi”. Biała budka w czerwone serduszka była jedną z pierwszych na pierwszym pleszewskim „Manhattanie”, bo tak nazywano plac handlowy przy pawilonie. Zbudował budkę pan Cieśla z Wieczyna z płyt wiórowych cudem zakupionych w Gminnej Spółdzielni. Mariusz pomagał przy robocie. Do malowania kiosku użyto farby do malowania pasów drogowych. Serduszka wymyślił kolega – Tomek Darowny, szablony wycinał Mariusz z Kasią. Oni też serduszka na budce malowali.
Zaczęło się od drożdżówek
Kiosk stanął na bocznej ścianie domu kultury. Na początku były w nim drożdżówki z piekarni Vogtów. Dowoziła je Teresa Vogt. Prądu do budki użyczył dom kultury na oddzielny podlicznik. Był zbiorniczek na wodę bieżącą, zlewik – wszystko, czego sanepid wymagał. No i ruszył biznes, chociaż Kasia i Mariusz wyjechali do Poznania na studia. W kiosku zatrudniono panią Barbarę, która popołudniami prowadziła z siostrą magiel na ulicy Zielonej. Pani Basia od 8.00 rano siedziała w kiosku, gdzie już były świeże drożdżówki od Vogtów. Potem doszły inne artykuły spożywcze, które trzeba było załatwiać i przywozić. Zajmowała się tym Teresa Vogt.
300 kostek margaryny na godzinę
Mariusz wspomina, że na początku lat 90. XX wieku był wielki popyt na margarynę. Wszelkiego rodzaju Kasie, masła roślinne, palmy sprzedawano kartonami. Zaopatrywano się w margarynę w hurtowni Spółdzielni Ogrodniczej, która mieściła się przy ul. Targowej (dzisiaj jest tam market budowlany). Pani Basia mówi, że 300 kg margaryny sprzedawała w ciągu godziny. Potem doszło także masło, które trzeba było załatwić w Spółdzielni Mleczarskiej w Kowalewie. Mariusz podkreśla, jak przyszły teść przedstawiał go paniom z kowalewskiej mleczarni, ułatwiając mu kontakty i zakupy masła do kiosku.
To były czasy
Ach, co to były za czasy – wspomina pani Basia z łezką w oku. Wtedy, na tym targu, wszyscy byli jak jedna rodzina, rozmawiali ze sobą. To były najlepsze czasy, tego handlu nie zapomnę – dodaje. Mariusz mówi, że nie ceny były w 1990 roku motorem handlu, ale towar, który trzeba było zdobyć i już od rana oferować klientom. Ceny były konkurencyjne a marża bardzo niska. Handlujący pod pawilonem byli konkurencyjni wobec pawilonu, dlatego ludzie kupowali u nich.
Mariusz wspomina banany sprzedawane przed Bożym Narodzeniem – 15 kartonów poszło w mig. Przywożono je z giełdy w Kaliszu, która była czynna całą dobę.
Przenosiny budek i szczęk
Pani Basia pamięta Leszka Kowalczykiewicza, który handlował słodyczami z Goplany, najpierw z samochodu, potem już ustawił kiosk. Mówi, że pan Buszyk miał zawsze świeże masełko i nabiał z mleczarni w Kowalewie. Pan Ogrodowicz handlował chemią… Na początku handlujący byli na karcie podatkowej. Żadnych opłat za ustawienie budki nie było. Z biegiem czasu łóżka, szczęki, kioski zaczęły przeszkadzać mieszkańcom osiedla. Miasto próbowało przenieść kioski w inne miejsce, niedaleko od ulicy Poznańskiej. Kupcy powołali Pleszewskie Stowarzyszenie Handlu i próbowali bronić swoich miejsc pracy pod domem kultury. Jednak nie udało się i przeniesiono budki na plac obok Muzeum Regionalnego. Należał on do Szuszczyńskich.
Ostatecznie przeniesiono budki na plac targowy przy ul. Ogrodowej. Na Manhattanie (u pp. Szuszczyńskich) powstały sklepiki.
Markety wyparły kioski
Z nastaniem epoki marketów sklepiki i budki podupadły ale biznes zrodzony pod pawilonem ewoluował. Tak było w przypadku Mariusza Ostapowicza. W kolejnych latach na bazie kiosku z serduszkami wyrosła sieć sklepów cukierniczych w Krotoszynie, Jarocinie, Ostrowie Wlkp. a Mariusz stał się przedstawicielem firmy Vogt. Potem przyszedł czas na Zieleniak przy ulicy Poznańskiej i zakład produkcji surówek. Podczas gdy Zieleniak podupadł, zakład surówek funkcjonuje do dziś i zaopatruje w surówki całą Wielkopolskę i Dolny Śląsk. Razem z kuzynem Grzegorzem Stephanem prowadzi firmę z lampami MG Led Light sp. z oo. (dane z 2019 roku)
Sprawdzili się w biznesie
Katarzyna Vogt – Ostapowicz, która była właścicielką pierwszego zarejestrowanego biznesu, wróciła do wyuczonego zawodu i prowadzi zakład kosmetyczny. Mariusz Ostapowicz mówi, że po maturze wybrał studia na ekonomii, bo chciał się sprawdzić w biznesie. Nigdy nie pracował w korporacji, jak jego koledzy ze studiów, rozwijał własny biznes w ciekawych latach 90. kiedy Polacy otrzymali szansę na rozwój. On z niej skorzystał.
O tym, jak wyglądał Pleszew w 1989 roku TUTAJ