Jaka będzie Wielkanoc 2020? Na pewno samotna. Ale postaram się, żeby nie była smutna.Wszak to święto radości. Muszę ją z siebie wykrzesać.
Będzie dobrze. Spędzę Wielkanoc w najlepszym towarzystwie, czyli we własnym. Ale jak ja sama z sobą wytrzymam?Na pewno będzie wiele rozmów telefonicznych. Poproszę moją mamę Irenkę, żeby mi opowiedziała o tej pierwszej Wielkanocy w moim życiu, kiedy tuliła swoje pierwsze dziecko czyli mnie. Na pewno powspominamy krewnych, którzy przenieśli się do wieczności a bez których moje dzieciństwo nie miałoby tylu pięknych barw.
Zadzwonię do Cioci, jedynej, którą mam, niewiele starszej ode mnie. Powspominamy i pośmiejemy się. I jeszcze siostry – trzy i brat. I ich rodziny. I dzieci, które nadają sens mojemu życiu. I przyjaciele, bez których nie potrafię żyć. Jest z kim rozmawiać. Może się okazać, że przegadam całe święta. Oby tylko Internet wytrzymał i łącza telefoniczne.
Dziś po południu zabieram się za pasztet z soczewicy. Wegetariański bigosik z suszonymi śliwkami już pachnie w całym domu. Jeszcze żurek i sałatka jarzynowa. Iwona podrzuciła mi kawałek sernika i domowej babki.
Robię sobie kawę i wsiadam w wehikuł czasu. Start w Ostrorogu
Pierwszą w moim życiu Wielkanoc znam z opowiadań mojej mamy Ireny. Miałam cztery dni, kiedy w pierwsze święto Wielkanocy, rodzice chrzestni zawieźli mnie powózką zaprzężoną w parę siwych koni do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Ostrorogu, żeby mnie ochrzcić. Do chrztu „podawali mnie” dziadkowie: Michał Leśny – tata mojego taty Michała i Józefa Ratajczakowa – mama mojej mamy Ireny. Taki był zwyczaj.
Wielkanoc roku 1949 przypadła 17 kwietnia, była ciepła i słoneczna. Owinięta w becik, przykryta kołderką z przypiętym kwiatkiem, przespałam całą uroczystość. Trwała ona kilka minut. Były to czasy sprzed Soboru Watykańskiego II. Chrztów podczas mszy świętej wtedy jeszcze nie praktykowano. I w kościele pojawiali się z niemowlakiem, tylko rodzice chrzestni. Chrzcił mnie proboszcz ks. dr Tomasz Malepszy.
Tę Wielkanoc na pewno przespałam. Także toastów na swoją cześć nie słyszałam. A na pewno był i to niejeden. Dla dziadków po kądzieli byłam pierwszą wnuczką. Dla dziadków po mieczu byłam pierwszą wnuczką mieszkającą tak blisko. Z tego pięknego wielkanocnego poranka została mi pamiątka chrztu św. podpisana przez babcię Józefkę.Potem przyszły kolejne Wielkanoce. Kojarzę je z święconką, Grobem Pańskim, kościołem i Zajączkiem. Przed świętami zwykle rodzice wybierali się do Poznania, skąd przywozili baranki i zajączki z cukru, pomarańcze, kolorowe jajeczka, których w sklepach w Ostrorogu raczej w latach 50. nie było.
Pamiętam prasowanie wykrochmalonych białych serwetek do koszyczków, a było ich 5. Bo tyle dzieci miała moja Mama. Na początku, kiedy najmłodsze siostry jeszcze były za małe żeby koszyczek udźwignąć, ze swoim koszyczkiem szła do święconki Ola – najmłodsza siostra Mamy – tylko 9 lat starsza ode mnie.
W pamięci utkwiły mi wyprawy do domu rodzinnego mojej babci przy ul. Poznańskiej (teraz tam mieszka kuzynka Mamy – Zosia Malinowska), gdzie w ogrodzie rósł wielki bukszpan. I stamtąd przynosiło się gałązki tego wielkanocnego krzewu.
W latach 50. i jeszcze 60. bukszpanowe krzewy były rzadkością. My mieliśmy szczęście, bo nie musieliśmy bukszpanu szukać u obcych, tylko u swoich. Nie było też w sklepie gotowych baranków z masła. Trzeba było sobie takiego baranka zrobić. Foremkę też pożyczało się od tej samej cioci z ul. Poznańskiej.
W Wielkim Tygodniu było w domu zamieszanie. Przygotowania do świąt (gotowanie, sprzątanie, wypieki) trzeba było pogodzić z uczestnictwem w nabożeństwach w Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Tego się w moim domu przestrzegało z wielką konsekwencją.
Ale spróbować wszystkich smakołyków przygotowywanych na święta, można było dopiero w pierwsze święto, po rezurekcji podczas świątecznego śniadania. W latach 50. i 60. czyli przed Soborem Watykańskim II, jeszcze w Wielką Sobotę obowiązywał post. Poświęcone szyneczki i kiełbaski oraz babki stały więc w koszyczkach do niedzieli i kusiły.
Wielkanocne śniadanie spożywano po rezurekcji, która odbywała się o godzinie 6.00 rano. Wracało się do domu około 8.00, bo po mszy rezurekcyjnej, odbywała się procesja, podczas której trzykrotnie obchodzono kościół. Kiedy miałam 5,6 lat – zaczęłam sypać kwiatki na procesji, a mama musiała mi je zorganizować, co nie było łatwe, zwłaszcza kiedy wiosna się opóźniała a pierwsza niedziela po pełni wiosennej przypadała w marcu.
Wracając do pierwszego święta i rezurekcji, my z Ostroroga nie mieliśmy źle, bo mieszkaliśmy niedaleko kościoła, więc do śniadania siadaliśmy koło 9.00. Uczta zaczynała się od jajek gotowanych na miękko, które Tata zręcznie przecinał nam nożem i potem łyżeczką wyjadało się zawartość. Jak trochę podrośliśmy, robiliśmy zawody, ile kto jajek zje. Przeważnie wygrywał brat.
Ale przez cały czas dzieciaki czekały na moment wyjścia z domu do ogrodu, gdzie znajdowały się gniazda Zająca. Było ich pięć. W każdym rodzice ukryli słodycze i monetę. Ten zwyczaj kultywowałam w Pleszewie, kiedy już założyłam swoją rodzinę. Zawsze w pierwsze święto moje dzieci szukały Zajączka na działce, albo w parku, jeśli pogoda była gorsza.
Po Zajączku był zawsze spacer. W Ostrorogu najchętniej trasa wiodła nad jezioro Mormin albo ulicą Pniewską do Wielonka do wujostwa Białasików. Piękna łąka, czasem już ze stokrotkami, kaczeńcami strumyk i kochana ciocia Marynia z drożdżowym plackiem cudownie wyrośniętym i upieczonym w chlebowym piecu. I wujek Kaziu – niezapomniany gawędziarz, który na wielu sprawach się znał i lubił opowiadać. A my go słuchaliśmy, albo biegaliśmy po łące.
Drugi dzień świąt to tradycyjna wyprawa na cmentarz na groby pradziadków a potem już dziadka Michała – mojego chrzestnego. Z naszego domu przy ul. Wronieckiej na cmentarz było daleko. Ale się szło. Czasem najmłodsza siostra zostawała z babcią w domu.
Z Poniedziałku Wielkanocnego mam jeszcze inne wspomnienie. Zwykle przed południem przychodził do nas Mirek z życzeniami i pachnącą wodą w butelce, którą nas polewał. Mówił : dyngus, dyngus po dyngusie, leży placek na obrusie, pani kraje, pan rozdaje, proszę o święcone jaje”. Zawsze dostawał od rodziców coś dobrego do zjedzenia i parę groszy.
A potem urosłam … I Wielkanoc nadal była ważna…
W roku 1972 brałam ślub w kościele w Ostrorogu. Wielkanoc wypadała 1 i 2 kwietnia. Pamiętam, że było bardzo ciepło. W kościele był ślub za ślubem, bo jeszcze wtedy ślubów na mszach św. się nie praktykowało. Wesele było w domu, do białego rana.
Wielkanoc roku 1977 też pamiętam. W Pleszewie padał śnieg. Oktawia miała 15 miesięcy. Jechała ze święconką do kościółka św. Floriana saneczkami.
W 1988 roku w pierwsze święto Wielkiejnocy odeszła moja Babcia i Matka Chrzestna – Józefa Ratajczakowa. W tym roku mijają 32 lata od jej śmierci. Nie mogłam uczestniczyć w pogrzebie Babci, bo wtedy dość poważnie chorowałam. Ale w każdą Wielkanoc wspominam tę niezwykłą kobietę.
W latach 80. święta wielkanocne mojej rodziny były repliką tej z mojego dzieciństwa. Do święconki przygotowywany był duży koszyk i trzy małe koszyczki trojga moich dzieci. A potem szukanie Zajączków w parku miejskim albo na działce przy ul. Prokopowskiej. Kiedy spędzaliśmy święta w Ostrorogu, scenariusz się powtarzał.
Wielkanoc roku 1990 spędziliśmy w Poznaniu, gdzie odbywała się uroczystość I Komunii Św. Joanny – mojej siostrzenicy. Sakrament dzieci przyjęły w Wielki Czwartek ale impreza rodzinna odbywała się w pierwsze święto. To były niezwykłe święta.
11 lat później, od 5 miesięcy byłam babcią Feliksa. Wielkonc maluszek z rodzicami spędzał w Pleszewie. Ze święconką szliśmy do nowego kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej w Pleszewie. Było bardzo ciepło. Ale gdzieś maluszka zawiało. W nocy przyszła wysoka temperatura. W drugie święto odwiedził nas lekarz. Po świętach Feliks trafił do szpitala w Pleszewie.
Potem były różne święta. Wspominam miło święconkę z rodziną mojego syna Daniela w Kaliszu – dwóch chłopaczków, dwa koszyczki, potem w Kaliszu nawiedzanie Grobu Pańskiego w różnych kościołach.
Bywały też święta z rodziną Oktawii w Ostrorogu, gdzie Feliks, podobnie jak wcześniej jego Babcia a potem Mama, szukał Zająca wg mapki narysowanej przez ciocię Elę. Było też wspólne świętowanie z rodziną mojej młodszej siostry z Poznania.
W 2011 roku zjechały się w Pleszewie w Wielkanoc wszystkie moje dzieci z rodzinami. Dla Alessandro – mojego włoskiego zięcia, wszystko było niezwykłe, począwszy od święconki poprzez dzielenie się jajkiem i smakowanie potraw, których Włoch do ust w zasadzie nie bierze.
W 2015 roku, w Wielkanoc razem z mieszkańcami Ostroroga, przeżywałam smutną wiadomość o śmierci byłego proboszcza – ks. kanonika Kazimierza Wencla, którego znałam, podziwiałam i szanowałam. Przed mszą świętą modliliśmy się o zdrowie księdza, pod koniec nabożeństwa już za jego duszę.
W 2017 roku pojechałam na Wielkanoc do Włoch, do Marianny i jej włoskiej rodziny. Było to moje pierwsze spotkanie z wnuczką. Nie było we Włoszech święconki, która jest tradycją polską, nie było nawiedzania Grobu Pańskiego, bo go po prostu we włoskich kościołach nie ma. Nie było malowanych jajek. Ale był obiad z włoską rodziną a potem spacer z wnuczką, która w Wielkanoc miała 6 tygodni. Słońce, kwiaty i ośnieżone szczyty Alp oraz życzliwi i ciepli ludzie. Obraz takiej Wielkanocy przywiozłam do domu.
Wróciłam do realu.
Jest Wielka Sobota. Przed chwilą dzwoniła Marianna z Włoch. Daniel już wczoraj zaprosił mnie na wspólne wielkanocne śniadanie jutro o 10.00. Oczywiście w wirtualnym świecie. Oktawia pewnie też za chwilę zadzwoni i zapyta czy nie przyszło mi do głowy wyjście z domu.
Będzie dobrze!