Pamiętam jak dziś poniedziałek 2 października 1967 roku. Wyjechałam „jaśkiem”
o 6.00 rano z dużą torbą, w której były najpotrzebniejsze rzeczy. Pewnie ktoś mnie odprowadził na dworzec. W Szamotułach przesiadka na pociąg relacji Szczecin – Poznań.
I wreszcie Poznań. Stary budynek z czerwonej cegły z wielkim napisem Poznań Główny. Spod dworca wyjeżdżał tramwaj nr 1. Jechał do Garbar, gdzie miał pętlę i wracał.
Tak wyglądał budynek Dworca Głównego i jego okolic – Mostu Dworcowego – skrzyżowania ulic: Głogowskiej Rossevelta, Zwierzynieckiej i Armii Czerwonej w październiku 1967 roku. Zdj. Janusza Korpala ze zbiorów Krzysztofa Smury
Już nie pamiętam, czy pod Aulę Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, gdzie była inauguracja roku akademickiego, podeszłam czy podjechałam ten jeden przystanek z dworca głównego. Miałam na sobie czarną elegancką sukienkę z białym kołnierzykiem, jasny płaszczyk, szpilki, torebkę. W drugiej ręce dźwigałam torbę podróżną.
Tak w październiku 1967 roku wyglądała większość studentów pierwszego roku, przyjeżdżających do Poznania. A wyższych uczelni, nie licząc szkół wojskowych, było w Poznaniu siedem.
Ci z UAM kręcili się wokół Collegium Minus, gdzie był rektorat i wszystkie dziekanaty. Tu w kasie odbierało się przyznane stypendia, skierowania do stołówki czy miejsce w akademiku.
I tu słów kilka o pomocy stypendialnej dla studentów w czasach Gomułki. Student, który pochodził z rodziny wielodzietnej (jak moja, gdzie było nas pięcioro uczących się i pensja taty do podziału) i mógł udokumentować niskie dochody, miał szansę na stypendium finansowe, darmowe miejsce w czteroosobowym pokoju w akademiku, bony do stołówki. Ja miałam przyznane darmowe obiady.
Po inauguracji roku akademickiego, dowiedziałyśmy się, że żeński akademik przy ul. Obornickiej, w którym mamy miejsca przyznane, będzie oddany dopiero w listopadzie, a na razie zamieszkamy w wynajętych przez uczelnię kwaterach.
Trafiłam z koleżanką z romanistyki z Białogardu i z germanistyki ze Szczecina, na pokój gdzieś na Łazarzu blisko Collegium Philosophicum, gdzie były zajęcia. Obiady miałam w stołówce akademika Hanka przy ówczesnej ulicy Stalingradzkiej (dziś Aleja Wolności).
Dom Akademicki „Hanka”, wtedy jeszcze Sawicka, był to jedyny dom studencki UAM. Wielki gmach z pokojami czteroosobowymi albo i bardziej licznymi (piętrowe łóżka), był podzielony na dwie części : męską i żeńską. Przepływu pomiędzy obu częściami nie było. Porządku pilnował portier.
Dom Akademicki im. Hanki Sawickiej – w 1967 roku był jedynym akademikiem UAM w Poznaniu. Tu była jedyna uniwersytecka stołówka zdj. z archiwów Głosu Wielkopolskiego
Ewentualne odwiedziny płci brzydkiej w soboty i w niedziele po południu. Ale o tym dowiedziałam się dopiero później, kiedy wreszcie w listopadzie zamieszkałam w żeńskim akademiku „Jagienka”, bo tam też wstęp dla panów był tylko w soboty i w niedziele.
Ale o „Jagience” za chwilę. Najpierw trzeba było się obeznać z miastem, poznać co i gdzie się znajduje. Poruszanie się po Poznaniu epoki Gomułki nie było zbyt nieskomplikowane. Miasto nie było takie duże jak teraz. A w kioskach sprzedawano plan Poznania.
Ja oswajałam miasto dzięki tramwajom. I to sama, bo nikt z mojej klasy nie zamieszkał w Poznaniu na czas studiów. Szamotulanie na zajęcia codziennie dojeżdżali.
Poznańskie tramwaje były cudne. Z przodu siedział motorniczy a z tyłu pan, który sprzedawał bilety. W 1967 roku bilet
normalny kosztował 50 groszy, a studencki 20 groszy. Z czasem poznawaliśmy panów tramwajarzy, bo na tych samych liniach, jeździły te same osoby.
Pamiętam, że zaczęłam od Garbar, gdzie mieszkała ciocia Frania – siostra mojego dziadka. Pierwszy raz jechałam „5” z Łazarza lub „1” od dworca. Kolejny raz wybrałam się na Garbary pieszo, podążając za tramwajem. Kiedy pierwszy raz doszłam do Garbar pieszo, ten kawałek Poznania miałam opanowany.
Ulica Armii Czerwonej z widocznym tramwajem „Jedynką”, który pędzi na Garbary i mija się z tramwajem z Garbar jadącym. zdj.Janusza Korpala
I tak kolejno, dzielnica za dzielnicą. Październik 1967 roku był piękny, słoneczny, ciepły. Z zajęć w Collegium Philosophicum szliśmy zwykle na spacer do Parku Kasprzaka. Czasem do Palmiarni, czasem do starego ZOO na Zwierzynieckiej.
Pewnie nie uwierzycie, ale kiedy pół wieku temu zaczynałam studia, nie było ronda Kaponiera. Było normalne skrzyżowanie Głogowskiej i Rossevelta z ul. Armii Czerwonej i Zwierzyniecką, gdzie budowano uniwersytecki akademik dla dziewcząt „Jowita” znany bardziej jako Akumulatory, ze względu na reklamę.
Na skrzyżowaniu z Grunwaldzką, tam gdzie teraz jest hotel, było kultowe kino „Bałtyk” z śmieszną reklamą – jedyną taką w całym mieście.
Na skrzyżowaniu ul. Roosevelta z Armii Czerwonej była budka, gdzie siedzieli tramwajarze – być może zwrotniczy, bo tramwaje jeździły tędy we wszystkie strony.
Skrzyżowanie – dziś Kaponiera – z lotu ptaka. Widać Hotel Orbis Merkury, po drugiej stronie ulicy Zwierzynieckiej dopiero powstaje akademik „Jowita”. Naprzeciwko Merkurego drzewa… zdj. Janusza Korpala
Lekko w głębi stała duma Poznania – najnowszy hotel Orbis „Merkury”, gdzie zatrzymywali się zagraniczni goście, szczególnie podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Widok z ulicy Dąbrowskiego na ul. Fredry z Mostem Teatralnym. Z prawej za drzewami Restauracja 'Teatralna” ukryta wśród drzew. Zdj. Janusza Korpala ze zbiorów Krzysztofa Smury
Na rogu Rossevelta z ul. Dąbrowskiego była restauracja „Teatralna”, też kultowa. A od niej w lewo w kierunku hotelu „Merkury” odchodził rząd kamieniczek z prywatnymi sklepami odzieżowymi. Potem to wszystko wyburzono.
Kiedy akademik przy ul. Obornickiej w listopadzie 1967 roku oddano do użytku, droga na uczelnię przy ulicy Jana Matejki, się wydłużyła, ale mieszkały w „Jagience” też dziewczyny z mojego roku i wydziału. Jeździło się więc razem.
Jeśli ktoś myśli, że życie w takim babińcu było nudne i brak facetów na co dzień doskwierał, to się myli. Był luz, życie towarzyskie kwitło w kuchniach, w pokojach nauki, dziewczyny mogły się poruszać swobodnie w domowych sukienkach czy w wałkach na głowie.
Prawdziwym wyzwaniem był czteroosobowy pokój. Każda dziewczyna z innego domu, inaczej wychowana, z innymi priorytetami i potrzebami i trzeba było to wszystko jakoś pogodzić.
A wtedy do Poznania na uniwersytet zjeżdżali ludzie ze Szczecina, Słupska, Koszalina, Zielonej Góry, Głogowa, nie mówiąc o całej Wielkopolsce.
Pierwsza zima w „Jagience”, która stała „na wydmuchu”, wśród niskich domków, ogrodów i pól, była koszmarna. Ciągle nam było zimno. Przez nieszczelne okna strasznie wiało, koce nie wystarczały. Za oknem wisiały siatki z jedzeniem, bo lodówki ani pralek w akademiku nie było. Jedna łazienka z prysznicami na pół piętra, jedna kuchnia gazowa, żelazko do wypożyczenia.
Przed odwiedzinami facetów w niedzielę, odbywało się wielkie sprzątanie, pucowanie, gotowanie, pachniało pastą do podłogi. A oni, zostawiając w portierni legitymacje, wchodzili do pokoju od 15.00. Mogli tam być do 21.00. Ale byli gośćmi całego pokoju.
Kiedy już zamieszkałam w „Jagience”, na uczelnię dojeżdżałyśmy tramwajem nr „11”, który rozpoczynał trasę na Winiarach.
Z akademika trzeba było dojść do przystanku. Kiedy było ciemno, było bardzo niebezpiecznie. W pojedynkę raczej nikt do przystanku nie szedł a tym bardziej z przystanku po wieczornych zajęciach.
Tramwaj nr „11” jechał przez całe miasto w kierunku Górczyna. My wysiadałyśmy przy Parku Kasprzaka i szłyśmy na ul. Matejki, gdzie była siedziba wszystkich filologii czyli polskiej, romańskiej, germańskiej, klasycznej i dwóch nowych utworzonych w roku 1966 – rosyjskiej i angielskiej.
Niektóre wykłady mieliśmy wspólne z innymi filologiami, najczęściej z filologią polską. Część zajęć na I roku była w szkole podstawowej na ul. Jarochowskiego. Nie było jeszcze Areny, nie było ulicy Hetmańskiej. Był Rynek Łazarski, na którym można było wszystko kupić i … prawie wszystko sprzedać.
I jeszcze wychowanie fizyczne, czyli pływalnia przy ul. Chwiałkowskiego, gdzie w każdy wtorek o 6.30 rozpoczynały się 45 – minutowe zajęcia na basenie. Żeby dojechać z Winiar z przesiadkami na Dolną Wildę, trzeba było wyjść z akademika po 5.00 . I się wychodziło, bo każdą nieobecność trzeba było odrabiać.
Rynek Łazarski w latach 60. z wozami konnymi… zdj. Janusza Korpala
Dopiero na III roku filologie przeniesiono do Collegium Novum i wtedy z akademika jeździło się autobusem 64 z Podolan pod Zamek przy ul. Armii Czerwonej. Już nie trzeba było iść na przystanek „11”. Poza tym, był już męski akademik „Zbyszko” wybudowany rok po naszym, więc było bezpieczniej.
W latach 60. ulice poznańskie miały zupełnie inne nazwy: św. Marcin to była Armii Czerwonej z kamienicami zarówno po jednej jak i po drugiej stronie ulicy. Koszmarne wieżowce Alfa wybudowali dopiero w latach 70.
Kultowa dziś ul. Półwiejska z deptakiem i Starym Marychem była ul. Dzierżyńskiego, przy której były prywatne sklepiki z butami. To tam kupiłam sobie buty typu „beatlesówki”, krzyk mody epoki The Beatels. A środkiem uliczki pędził tramwaj na Wildę.
Plac Wolności był i jest, podobnie jak ul. 27 grudnia z Teatrem Nowym. Tylko teatr był jakby cofnięty, przed nim stały kamieniczki pełne sklepów.
Były przy Placu Wolności bary mleczne, gdzie za parę złotych można było zjeść pomidorową i klopsa w białym sosie z ziemniaczkami, albo na śniadanie mleko i bułkę z serem. Były fajne kawiarnie „W-Z” na ul. Fredry dostępna dla studentów raz w miesiącu po stypendium, „Pół czarnej” na ul. Głogowskiej, winiarnia „Słowiańska” za Okrąglakiem, herbaciarnia „Drużba” na ul. Ratajczaka…
Sklepy w Poznaniu były lepiej zaopatrzone niż w Ostrorogu czy nawet w Szamotułach. Do Poznania cała prowincja zjeżdżała po lepsze jedzenie (przed świętami), po odzież i artykuły dostępne tylko w mieście, gdzie bywali też cudzoziemcy.
Pierwsze zderzenie z rzeczywistością dużego miasta było trudne. Trzeba było sobie samemu organizować życie z daleka od domu. Było stypendium, trochę grosza i jedzenia z domu i twarda szkoła życia w czteroosobowym pokoju w akademiku.
Dlatego bardzo szybko odnalazłam drogę do Biblioteki Uniwersyteckiej na Ratajczaka i Biblioteki Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk na ul. Mielżyńskiego, gdzie w spokoju można było czytać mało dostępne lektury.
Zdarzało się, że był w bibliotece na wydziale tylko jeden podręcznik na całą grupę a przecież nie było ani ksera, ani dyktafonu, ani telefonu. Trzeba było czytać i robić notatki. A potem wracać do akademika, gdzie toczyło się życie, czyli pranie, gotowanie, sprzątanie.
O samych studiach nie będę tu pisać, bo to może być tematem innego posta. Doskonale pamiętam wykładowców i kolegów, kolokwia i egzaminy. Wszystko to jest odnotowane w indeksie, który czasem przeglądam.
Pierwsze strony indeksu z dorosłym zdjęciem osiemnastoletniej dziewczyn y, która z Ostroroga wyjechała do miasta na studia
Kiedy teraz jadę do Poznania, szukam tamtych klimatów sprzed 50 lat. I czasem trudno to przychodzi, bo mój akademik „Jagienka” „ukrył się” wśród blokowiska i nawet adres zmienił z Obornickiej na Piątkowską.
W akademiku „Jowita” na Zwierzynieckiej mieszkają panie i panowie oraz małżeństwa. Za mnie był to akademik żeński, gdzie panowie wchodzili tylko na zaproszenie i to dwa razy w tygodniu.
Wchodzę do czarnego gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej i też już mam problem. Pół wieku temu wystarczyła ważna legitymacja, katalogi były papierowe, teraz przeraża mnie elektronika.
Okrąglak – kiedyś miejsce, gdzie można było się „obkupić”, ustąpił miejsca galeriom handlowym, o których w epoce Gomułki nikomu się nie śniło.
Plac Mickiewicza – ten sam ale i nie taki sam. Jeszcze w 1972 roku, kiedy kończyłam studia, Adam stał samotny, teraz towarzyszą mu Poznańskie Krzyże. Dla mnie to miejsce jest bardzo ważne.
W marcu 1968 roku chodziłam tu z innymi studentami protestować przeciwko zdjęciu z afisza przez ekipę Gomułki, przedstawienia „Dziady”. Mi się udało uciec, ale asystent z mojego wydziału, został z uczelni wyrzucony.
Więcej o Marcu 1968 w Poznaniu w tym linku
:https://irenakuczynska.pl/wspomnienia-o-marcu-68/
Aktualizacja październik 2021 roku