Czy mając 30 dolarów w kieszeni, można spędzić miesiąc w Indiach? Okazuje się, że można. Tylko trzeba bardzo chcieć – czego dowodzi podróż pleszewianki Ani Chmielewskiej. Zdjęcia z tej wyprawy znajdowały się na wystawie w bibliotece.
Nie była to jednak pierwsza podróż pleszewianki. Zaczęło się od wycieczek po Polsce, najczęściej z rodzicami. Pierwszą zupełnie samodzielną podróż odbyła z przyjaciółką pod koniec nauki w gimnazjum.
Poleciały samolotem do jej wujka, który pracował w Norwegii. Było to pierwsze zderzenie ze światem. Trzeba było podjechać busem spod lotniska do centrum, gdzie czekał wujek. Podczas pobytu same zwiedzałyśmy okolicę, także na rowerach – wspomina Ania.
Ten wyjazd zainspirował ją do kolejnych wyjazdów zagranicznych. Były to Włochy, jako że w liceum w Ostrowie Wlkp., które jako miejsce do nauki wybrała sobie pleszewianka, nauczano języka włoskiego. Z wycieczką szkolną pojechała więc do Italii. Był Rzym, Florencja, San Marino…
Żeby zweryfikować znajomość włoskiego wyjechała po maturze na staż. Podczas trzymiesięcznej pracy w hotelu i w restauracji – zaś na sali w szczególności, musiała się przełamać i mówić po włosku czy po angielsku.
Kiedy pani w restauracji zapytała ją, gdzie się tak dobrze nauczyła mówić po włosku, wtedy sobie pomyślała: wow! jednak czegoś mnie w tej szkole nauczyli.
Potem studia we Wrocławiu, co wyszło spontanicznie. Na filologii indyjskiej, na Uniwersytecie Wrocławskim, były wolne miejsca. Był to drugi kierunek studiów, bo studiowałam już logistykę.
Wybierając w 2019 roku filologię indyjską, pomyślałam – będzie wyprawa do Indii – wspomina Ania Chmielewska. I dobrze kombinowała. Lektorka języka indyjskiego zaczęła zbierać grupę chętnych na miesięczny wyjazd. W lutym. Ona miała zająć się hotelami, biletami, była też przewodniczką po Indiach. Trasa liczyła 3500 km.
Postanowiłam, że jadę – wspomina Ania. Lot był z Mediolanu, bo tak było najtaniej.
Na miesięczny pobyt w Indiach pleszewianka miała 30 dolarów do wymiany. Inni podróżnicy mieli do wymiany 600 a nawet 1000 dolarów. Głowiłam się co zrobić, jak przeżyć miesiąc za takie małe pieniądze.
I jakoś poszło. Cinkciarz na zapleczu hotelu naliczył taki dobry kurs, że dostałam za swoje dolary 3 razy więcej. Po prostu, im ktoś miał mniej do wymiany, tym lepszy dostawał kurs – mówi Ania.
Te pieniądze wystarczyły na hotele i na transport. 200 dolarów pożyczył jej kolega z grupy. I bardzo oszczędnie je wydawała.
Ponieważ wyjeżdżała z domu po świętach zabrała ze sobą 'garść pierników i trochę babki orzechowej”. Wystarczyło to na tydzień: rano dwa pierniki, wieczorem ryż za 3 złote (w przeliczeniu). Wszystko to podróżniczka odnotowywała w dzienniczku pokładowym, który prowadziła do połowy wyprawy.
Zaczęła się ona w Bombaju, mieście które zamieszkuje 40 milionów Hindusów. Porozumiewają się oni 1700. dialektami. W grupie była studentka III roku studiów, która dzięki temu, że oglądała indyjskie seriale, trochę miejscowych rozumiała. Najczęściej jednak posługiwano się językiem angielskim, zwłaszcza w hotelach i w marketach.
No właśnie. W pierwszym hotelu było wilgotno, pokój był bez okna a ściana w łazience miała wielką dziurę. Był, co prawda, jeden kran z wodą w ścianie, było też wiadro z lodowatą wodą i małe wiaderko.
Z zapisu w dzienniczku wynika, że tego dnia chciałam umyć włosy, ale po umyciu, były gorsze niż przed. Współlokatorka Ani miała książkę, która z powodu wilgoci, zmięła się.
Pierwsza podróż pociągiem przez Indie trwała 16 godzin. Nie piłam, bałam się konieczności korzystania z toalety. Bo pociąg mnie zszokował. Było brudno, głośno, śmierdziało spalinami.
Na szczęście mieliśmy swoje śpiwory i prześcieradła, A w nocy, „coś przebiegało po podłodze; szczur to był albo inny gryzoń”! Ale Hindus, który spał w naszym przedziale, widząc, że siedzę i zapisuję w dzienniczku, czekał ze zgaszeniem światła, aż nie skończę” – wspomina Ania.
Kolejnym miastem był Hajdarabad a potem Chennai, Madurai, Coimbatore, Koczin i dopiero stan Goa na wybrzeżu południowo – zachodnim Morza Arabskiego. Tu przeżyły z koleżanką przygodę mrożącą krew w żyłach.
Postanowiły wypożyczyć skutery i wybrać się na przejażdżkę. Zostawiły właścicielowi pojazdów dowody osobiste, wzięły kaski, na pytanie Hindusa, czy umieją jeździć na skuterze, odpowiedziały twierdząco i ruszyły.
Ania umie prowadzić samochód, wiedziała gdzie zwolnić, wyczuła ten ruch lewostronny. Jechałyśmy względnie bezpiecznie i z rozsądkiem w poszukiwaniu plaży. Wyzwaniem były skrzyżowania – mówi podróżniczka.
Wkrótce okazało się, że w skuterkach nie ma paliwa. Nie było też widać stacji paliw, chociaż zdesperowane dziewczyny pytały o petrol station?
W końcu ktoś im wskazał drogę do człowieka, który handlował paliwem w butelkach po wodzie mineralnej. Zatankowane skutery zostawiły i wybrały się na poszukiwanie plaży. Szły ścieżką w dół klifem, wśród palm. Dotarły do plaży ze złotym piaskiem, wysokimi falami i bambusowymi domkami.
Kąpiel była niebezpieczna ze względu na wysokie fale i znaczne głębokości blisko brzegu. Pobiegały, poleżały i wróciły do skuterów, którymi dotarły do właściciela. O zmroku.
To nie była szkolna wycieczka, można było czas spędzać dowolnie, stąd pomysł na wypad na skutery – tłumaczy pleszewianka.
Uważa, że pobyt w Indiach jest na każdą kieszeń, bo wszystko jest bardzo tanie. Hotele i jedzenie. Pełna miseczka ryżu kosztuje 5 złotych. Najdroższy jest lot.
Gdyby raz jeszcze wybrała się do Indii, na pewno nie byłoby to z wycieczką all inclusie, tylko prywatnie, na pewno by już wiedziała, jak się nie dać naciągnąć tubylcom np. w rikszy, która w mieście jest podstawowym środkiem transportu a kierowca już na trasie kilkakrotnie zmieniać chce cenę.
Pytam o święte krowy. Ania mówi, że rzeczywiście chodzą po ulicach ale wcale nie są „święte”, chodzą pomiędzy samochodami, w startach śmieci, w kurzu, w smogu i walą kupy tam, gdzie chcą, podobnie jak liczne osoby bezdomne
.
W Bombaju, przy głównej ulicy, slumsy i dzieci bez majtek kąpiące się w kałuży. Ale też wszędzie jest internet, a kierowcy riksz posługuje się GPS-em w drodze do hotelu. Poza tym dużo dzieci i dużo hałasu. Przy 40 – milionowym Bombaju 230 – tysięczna miejscowość wydawała się wioską.
Już przed wyjazdem do Indii Ania wiedziała, że jej przygoda z filologią indyjską się kończy. Organizatorka wycieczki nie zaliczyła jej ćwiczeń praktycznych z języka. Ale z wyjazdu była zadowolona. Zamierza jeszcze tam kiedyś wrócić. Nad Ganges.
Warto dodać, że podczas wyprawy do Indii pleszewianka poznała Kolumbijczyka – Emmanuela, który był wolontariuszem w ośrodku dla jogginów – Aśram Isha Yoga Center, oprowadził ją po nim i wymienili numery telefonów
.
W listopadzie Emmanuel się odezwał. Zakomunikował, że kończy mu się wiza i myśli o tym, dokąd polecieć. Przyjechał więc do Polski, moja rodzina ugościła go w Pleszewie i wybraliśmy się razem do Izraela.
Oczywiście, ja miałam dokładny plan wycieczki, on niekoniecznie chciał się do niego dopasować, był po prostu mniej zorganizowany.
Ale trochę zobaczyliśmy. Przede wszystkim Jerozolimę z Ścianą Płaczu i pejsatymi ortodoksyjnym Żydami przed nią.
Byliśmy w Betlejem, gdzie nie do końca poczułam mistyczną moc Groty Narodzenia.
Na granicy z Palestyną stał wielki mur i żołnierze z karabinami wycelowanymi w ludzi. Spotkaliśmy tam chrześcijan – właścicieli sklepu z dewocjonaliami, którzy w mówili że w islamskim państwie są mniejszością i nie mają praw. Oni przygotowywali się do świąt.
W Izraelu nie było bezpiecznie. Wypytywano nas, po co przyjechaliśmy, co tu robimy i skąd się znamy z Emmanuelem.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. W Ziemi Świętej nie czuło się atmosfery świąt. Emmanuel tam został a ja, po tygodniu, wróciłam do domu, żeby Boże Narodzenie świętować ze swoimi – kończy swoją opowieść Ania Chmielewska.
Czytaj też: PodróżoBRANIE z Agatą Branią
Kilka fotek z wernisażu wystawy w Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Pleszew