Urodzinowy weekend w Londynie

Irena Kuczyńska26 kwietnia 201929min
W-dzielnicy-Couvert-Garden-czpoło.jpg

To była spontaniczna wyprawa, którą wymyśliły i zorganizowały moje córki z okazji okrągłych urodzin.

O tym, że w nocy z 12 na 13 kwietnia 2019 roku lecę z Oktawią do Londynu, dowiedziałam się kilka dni przed urodzinami, kiedy bilety z Poznania do Luton były już kupione.

Wiem, że dziewczyny  rozważały kilka tras. Brały pod uwagę także weekend w Kijowie, ale w końcu zadecydowały, że zafundują mamie weekend w Londynie, bo “sama tam nie pojedzie, a na wschód to i tak ciągle jeździ”.

Pomysł bardzo mi się spodobał. Zwłaszcza, że w perspektywie był, po pierwsze Londyn, po drugie dwa dni z córką, która miała być moim pilotem i przewodnikiem oraz tłumaczem.

Tak naprawdę to zamieniłyśmy się rolami. Kiedy dzieci były małe, to ja podczas licznych rodzinnych wyjazdów, trzymałam je za rączkę, żeby się nie pogubiły, odpowiadałam na dziesiątki pytań, mówiłam, jak się nazywa ta góra i jak daleko jeszcze do schroniska…

Teraz to ja miałam podążać  za córką a ona miała uważać, żeby nie zgubić mamy w wielkim mieście, zwłaszcza że z języków obcych biegle zna ona tylko rosyjski.

Lot z Poznania do Luton trwał dwie godziny. Leciałyśmy nocą z piątku na sobotę. Miałam miejsce przy oknie, więc patrzyłam sobie z góry na światełka i światła mijanych miejscowości. Myślałam o tym, co mnie czeka na miejscu.

Kilka miejsc przed nami mignęła mi znajoma twarz. Już w Luton okazało się, że to Ewa, która leci do Kornwalii do męża. Pracuje on tu od wielu lat. Ewa też mnie poznała, mimo iż od wspólnych lat spędzonych w pleszewskim liceum minęło wiele lat. Był to miły początek podróży do jednej ze światowych stolic.

W Luton taksówka do hotelu, szybka toaleta i do łóżka. Była (po odjęciu jednej godziny) 1.30.  Przede mną  był dzień pełen niespodzianek. Mimo podekscytowania, zapadłam w sen bardzo szybko.

W sobotę po śniadaniu w hotelu, autobusem na dworzec i godzinna podróż do Londynu pociągiem. Sama przyjemność, mimo iż w połowie drogi trzeba było się przesiadać, bo był wypadek. Za oknami  zielone pola, krowy na łąkach, owce, konie. W mijanych miejscowościach domy z czerwonej cegły.

Wreszcie Londyn. Przesiadamy się do metra, jedziemy kilka stacji do centrum. Wszędzie pełno ludzi, muszę bardzo uważać, żeby się nie zgubić. Kurczowo trzymam bilet, który mi Oktawia wręczyła. Przy wyjściu trzeba go odbić.

Wychodzimy z metra przy Westminster Palac – w sercu Londynu – przy siedzibie parlamentu. Przede mną Big Ben – wieża zegarowa, która jest na wszystkich pocztówkach tego miasta. Niestety, aktualnie chyba w remoncie, bo obstawiona rusztowaniami. Zdjęcia z Big Benem w tle, więc nie mam.

Rozglądam się na wszystkie strony, obserwuję ludzi, którzy mnie mijają. Jedni ubrani w kurteczki i czapeczki, bo pogoda jest wietrzna i raczej dżdżysta. Inni w krótkich spodniach a nawet w japonkach. Londyńska pogoda, każdy ją inaczej odczuwa.

Idziemy w kierunku parlamentu. Na Parliament Square stoi 12 posągów, w tym Winstona Churchila,

Nelsona Mandeli, Abrahama Lincolna i najnowszy, jedyny upamiętniający kobietę – sufrażystkę i feministkę Millicent Fawcet.

Napis, który trzyma w dłoniach  w tłumaczeniu polskim brzmi “pojedynczy akt odwagi wzywa do szerszego odważnego działania”. W biegu wykonuję kilka fotek i podążam za moją przewodniczką.

Idziemy dalej ku pałacowi Buckingham.  Mijamy dudziarza w szkockiej spódniczce, robię mu zdjęcie. A on gra i gra…

Oto i pałac, w którym mieszka królowa Elżbieta ze swoją rodziną. W wejściach do pałacu stoją strażnicy. Turyści zatrzymują się przy parkanie. Oktawia robi mi zdjęcie, które wrzucam za chwilę na Facebooka. A mąż mojej siostrzenicy Wojtuś, który mieszka w Dublinie, za moment pyta: czy królowa angielska do cioci wyszła?

Nie, Wojtek, nie wyszła, ale ja i tak czuję genius loci tego miejsca, które tak kochają Londyńczycy. Tu przychodzą i czekają np. na pojawienie się kogoś z królewskiej rodziny. Rezydencja brytyjskich monarchów jest perłą późnego baroku, ma 300 lat i jest największym na świecie pałacem królewskim.

Ponieważ mamy w planie przejazd turystycznym autobusem po mieście, Oktawia nabywa (może kupuje?) rozkład jazdy autobusu u sprzedawcy na ulicy. A ja się dziwię, że pan jest nad wyraz uprzejmy, pokazuje, tłumaczy, objaśnia, życzy nam na odchodnym dobrego dnia.

Do przystanku droga wiedzie przez park.  Jest to St. James Park z platanowymi alejami, stawami po których pływają kaczki i pelikany. Na dużych parkowych przestrzeniach kwitną narcyzy. Ot, tak sobie kwitną na łące. Widać, że  czas żonkili minął.

 

Potem przemierzamy kolejny park – Green Park, kupujemy  w kiosku kawę z ciastem. Jedząc, wędrujemy dalej. Mijamy rodziny z dziećmi. Wszak to sobota. Nie pada, przez chmury przebija się słońce, mijają nas rowerzyści, spacerowicze w różnym wieku.

Kierujemy się ku przystankowi turystycznego autobusu przy hotelu Ritz. Dwudniowy bilet odbija nam konduktor przy wejściu, wdrapujemy się na piętro, zajmujemy miejsca pod gołym niebem, wkładamy do uszu słuchawki. Będziemy słuchać opowieści przewodniczki  o ciekawostkach mijanych na trasie.

Można słuchać tego w kilku językach, w polskim też. Ja wybieram rosyjski, żeby sprawdzić, na ile jeszcze znam ten język. I okazuje się, że wszystko rozumiem. Myślę sobie, jeszcze nie jest ze mną tak źle…

W autobusach turystycznych, mając bilet, można sobie wsiadać i wysiadać w dowolnym miejscu. My mamy mało czasu na zwiedzanie, więc jedziemy. Z góry pięknie widać.

Najpierw Piccadilly Circus, przy którym już wcześniej byłyśmy, przechodząc do Green Parku. Pod figurką Anterosa, na środku placu, siedzą ludzie, niektórzy  fotografują się.

Dalej Hyde Park – królewski park w Londynie, który był już tu w XVI wieku, a nabył ten plac król Henryk VIII. Przemawiał tu Lenin, Karol Marks, śpiewała Madonna i Depeche Mode – mówiła przewodniczka.

I Buckingham Palace widziany z góry z czerwonego autobusu. I obok Westminster Abbey – najważniejsza anglikańska świątynia, gdzie odbywają się koronacje królów. Są tu tablice upamiętniające Karola Darwina, Wiliama Szekspira, Izaaka Newtona.

Nie mamy czasu aby wejść do środka, ale wierzę przewodniczce, tym bardziej, że wnętrze można sobie obejrzeć w internecie. Ja chłonę Londyn z autobusu.

Podjeżdżamy do Big Bena, dalej mijamy Parliament London czyli westminsterski neogotycki pałac, gdzie jest siedziba Izby Lordów i Izby Gmin a ostatnio toczą się debaty o brexit. W słuchawce słyszę, że w tym pałacu brytyjski parlament obraduje od XIII wieku. Wspomniana już wieża Big Ben znajduje się na północnym skraju pałacu.

I Covent Garden, do którego zajrzymy w niedzielę. Jest to dzielnica artystów, cyrkowców, muzyków. Kiedyś był tu podobno klasztor, teraz jest Coven Garden Opera.

Autobus zbliża się do Katedry św. Pawła czyli St. Paul’s Cathedral – jednej z najbardziej znanych londyńskich budowli. Powstać miała na gruzach dawnej rzymskiej świątyni, największej w ówczesnej Europie. Tu odbył się ślub księżnej Diany a także pogrzeb Margaret Tchatcher.

Mijamy ulice pełne sklepów, pubów, kawiarni.  Nad wejściami daty powstania, nierzadko z 18 z przodu, chociaż jeden z 17 też widziałam. Widać budki telefoniczne, które w dobie telefonów komórkowych stoją  na ulicach, porzucone i niepotrzebne.

Zbliżamy się do Tamizy. Robi się wietrznie, zaczyna padać deszcz. Chowamy się pod daszek, ale na dół nie schodzimy. Chcę jak najwięcej zobaczyć i przeżyć.

Coraz bliżej Tower Bridge – czyli most zwodzony w stylu wiktoriańskim, arcydzieło inżynierii z 1894 roku, napędzany przez mechanizm, porównywany w swoim czasie do wieży Eiffla w Paryżu.

Niestety, nie  było czasu na zejście z autobusu i przemaszerowanie kładką dla pieszych. Ale uczucie przejazdu mostem znanym na świecie, jest bezcenne.

Na moście autobus zawraca. Kiedyś tu była wschodnia granica miasta Londynu. Jedziemy dalej. Most pięknie harmonizuje z The Tower of London czyli Pałacem i Twierdzą Jej Królewskiej Mości.

Przewodniczka mówi, że twierdza nad Tamizą została wzniesiona dla Wilhelma Zdobywcy w 1078 roku. Widać mury, fosę. Była tu więziona jedna z sześciu żon Henryka VIII – Anna Boleyn.

Mury robią wrażenie. Ale my jedziemy dalej. Autobus mija mosty, pod którymi koczują bezdomni. Nazajutrz spotkam ich śpiących na ławkach w kościołach. Anglikańskim i katolickim.

Wysiadamy z autobusu przy Westminster Palace. Za Tamizą widać “diabelskie koło”. Deszcz przestaje padać, wychodzi słońce. Ruszamy na spacer.

Wędrujemy po Regen Street, głównej ulicy handlowej dzielnicy West End. Jest pora lunchu. Szukamy lokalu. Wchodzimy do  The Clarence Pub On Whitehall.

Drewniane ściany, stare belki, typowy pub pełen ludzi siedzących oraz stojących, którzy tu wpadli na kufelek piwa. Stoją sobie na środku lokalu i głośno rozmawiają. Nikt im nie każe wychodzić, czy siadać. Pełen luz.

Zamawiamy dwa różne dania, kawę, ja piwo, Oktawia jakiegoś drinka. Spełniamy pierwszy tego dnia toast. W końcu to moje urodziny.

No i ciąg dalszy poznawania Londynu. Patrzymy na ludzi, bo zabytki można sobie obejrzeć w internecie. W ciągu jednego popołudnia widzimy trzy demonstracje. Na Trafalgar Squer jedni demonstranci idą, inni stoją i wykrzykują swoje racje.

Po ulicach pędzą londyńskie taksówki, trzeba uważać, wszak ruch jest lewostronny. Dużo się dzieje, londyńczycy poruszają się na rowerach (także miejskich), na hulajnogach.

Zaglądamy do dużej księgarni, gdzie znajdują się książki  z różnych dziedzin, w różnych językach, najwięcej w angielskim. Na kilku piętrach, na które dowozi winda, wielu kupujących, czytających na miejscu w wygodnych fotelach lub na pufach. Albo w kawiarence przy stolikach.

Książki dla dzieci ustawione seriami, kolorami. Oktawia kupuje sobie jakieś książki. Ja patrzę i chłonę atmosferę wielkiej książnicy. Nie czytam, niestety, w języku angielskim.

Po kilkugodzinnym spacerze po mieście, szukamy miejsca, gdzie można zjeść kolację. Trafiamy do dzielnicy pełnej ogródków kawiarnianych, ale robi się chłodno, więc szukamy lokalu.

Kolację złożoną z sałatki i wspaniałej zupy kremu z pomidorów jemy w dużym pubie. Kiedy kelner usłyszał od Oktawii, że mama ma urodziny, za kilka chwil przede mną na stoliku pojawił się talerz z gałką lodów, świeczką i napisem Happy birthday. Było to bardzo miłe zakończenie urodzinowego dnia.

Rozpoczął się on w samolocie, rano był telefon od Daniela, Emilki, od Marianny, SMS-y od przyjaciół, od znajomych, od rodzeństwa, życzenia na Facebooku. I na koniec ta świeczka do zdmuchnięcia  i lampka wina na zdrowie.

Ale ten dzień jeszcze się nie skończył. Trzeba dotrzeć do metra. Przejść przez bramki, odbić bilet kupiony przez córkę, zjechać wieloma schodami w dół i uważać, żeby się nie zagapić i nie zgubić. A o to w londyńskim tłumie jest łatwo.

I wreszcie metro. Wieczorem jest trochę mniej pasażerów niż rano. Można siedzieć i przyglądać się ludziom. Bardzo to lubię. Ale obserwuję też gdzie jesteśmy.

Na dworcu przesiadamy się do pociągu, który jedzie do Bredford. Na szczęście, bilety Oktawia kupiła w jakimś automacie, miejsca siedzące są. W sobotni wieczór pociąg nie jest przepełniony.

Wysiadamy w Luton. Docieramy do hotelu taksówką. Jest późno. W nogach mamy 12 kilometrów, a może i więcej, bo mój telefon się wyładował przed kolacją. Doładować było trudno, bo miałyśmy tylko jedną “przelotówkę” i to Oktawii telefon się ładował w pubie. Był potrzebny do orientacji w mieście.

Ja i tak chodziłam krok w krok za moją córką.  Więc mogłam się obejść bez telefonu. Nasze ładowarki do angielskich gniazdek, niestety, nie pasują. W hotelu szybka toaleta i spanie. Przed nami był kolejny dzień londyńskiej przygody.

Po obfitym hotelowym śniadaniu, spakowaniu bagaży i pozostawieniu ich w recepcji na przechowanie, wyruszamy taksówką na dworzec, skąd pociągiem do Londynu i metrem do centrum.

Co prawda, miałyśmy jeszcze bilet na jazdę inną prasą londyńskiego autobusu, ale postanowiłyśmy spędzić ten niedzielny czas wśród ludzi w dzielnicy Covent Garden.

I to był bardzo dobry pomysł. Uliczki pełne sklepików, kawiarenek, kwiatów, ludzi – bardzo lubię taką atmosferę.

Błądzimy pomiędzy kramikami pełnymi obrazów, pamiątek, kartek, odzieży, biżuterii. Wchodzimy do Covent Garden Market, gdzie też są sklepy, kawiarenki, puby.

Obok gmach Covent Garden Theatre. W tej dzielnicy są dwa kościoły, jeden św. Pawła, przed którym stoi pomnik ewangelicznego Szawła na koniu, który stał się Pawłem.

W tym kościele jest mnóstwo tablic upamiętniających znanych ludzi. Ja odnalazła tablicę aktora Charliego Chaplina.

 

Jest też kościół katolicki. W obu kościołach na ławkach spali bezdomni. I odczytałam napis, że spać mogą tylko w dzień. W nocy muszą kościół opuścić.

 

Jeśli Londyn to herbata i sklep z herbatami, gdzie degustujemy herbatkę sparzoną w czajniczkach i oczywiście kupujemy małe pudełeczka z herbatkami i ciasteczkami do herbatki.

I jeszcze sklep z zabawkami i obowiązkowe zdjęcie z Muminkami, które tu królują. Do sklepu prowadzą schody, a klienci robią sobie selfie z bohaterami bajek. Fotografuję się i ja.

Zanim wyruszymy w powrotną drogę do hotelu, jemy lunch pod gołym niebem we francuskiej restauracji. A potem w kawiarence na rogu wspaniałe ciasteczka popijamy równie smaczną kawą. Cieszymy się słońcem, rozmawiamy. Ten czas był tylko dla nas, co było dodatkowym darem.

Spokojny spacer londyńską ulicą, pełną sklepów (otwartych) różnych znanych marek, zaułków, pubów, kawiarenek,  budek telefonicznych, które są już tylko pamiątką po czasach dawno minionych, pełną ludzi, którzy przyjechali tu z całego świata, był dopełnieniem tego urodzinowego weekendu.

Jeszcze metro, potem pociąg, który w niedzielę nie był przepełniony, taksówka do hotelu po bagaże i kurs na lotnisko w Luton, przejście przez bramki, bilety w Oktawii telefonie i wreszcie gate, z którego odlatuje samolot do Poznania.

Na lotnisku odczytuję wiadomości od Tomka, który z Iwoną mieszka w Redford i zaprasza mnie na kawę, od Ewy, która też mieszka w Redford. Także zapoznana w Pleszewie Tereska Ramsden, która mieszka “tylko godzinę jazdy od Londynu” mnie zaprasza.  To takie miłe, chociaż nie mogę ich odwiedzić.

Cieszę się, że podróżuję pod opieką córki. Czuję się bezpiecznie. Wiem, że mi podpowie, którędy iść i gdzie usiąść, jak się zachować. Opowie, co widzę. Wszak to  nie jej pierwszy pobyt w Londynie.

Kiedy podróżuję samolotem do Marianny do Mediolanu, muszę to wszystko ogarnąć sama. I się boję, chociaż tego nie pokazuję.

Dwugodzinny lot zakończył się w Poznaniu około 22.40. Na lotnisku czekała siostra ze szwagrem. Oktawia pożegnała mnie, podziękowałyśmy sobie za wspólnie spędzony weekend, który otrzymałam od córek w prezencie, wsiadła w samochód i pojechała do Gdyni.W poniedziałek musiała być w pracy.

Ja tymczasem w poniedziałek odwiedziłam w Ostrorogu moją prawie 94 – letnią Mamę Irenę. Podziękowałam Jej za życie i za to, że pozwoliła mi rozwinąć skrzydła i odfrunąć.