Wrócił do korzeni
Przy kolejnym spotkaniu przyznał, że chyba do tego ścięcia nie dojdzie, bo w Pleszewie spotkał się z dużą życzliwością a samo miasto, którego wcześniej nie znał, bardzo mu się podoba. Dodał, że jego przodkowie pochodzili spod Kalisza, więc – jak mówi – wraca do korzeni. Pochodzi z Leszna, gdzie po skończeniu technikum elektrycznego, wstąpił do Seminarium Duchownego w Poznaniu. Ale, po trzecim roku studiów, postanowił przenieść się do seminarium zakonnego. Wybrał Zgromadzenie Słowa Bożego czyli werbistów, których misją jest głoszenie Słowa Bożego w krajach, gdzie Ewangelia Chrystusa dotarła niedawno. Przyznał, że zainspirował go też film „Misja” , w reżyserii Rolanda Joffe.
Bananowce zamiast choinek
W sumie na misjach spędził wiele lat. Zaczęło się od Ghany w Afryce, gdzie przez 11 miesięcy, w afrykańskiej dżungli, uczył się języka angielskiego. To tam dopadły księdza problemy zdrowotne a dokładnie malaria, z którą zmaga się do tej pory. To w Ghanie przeżył pierwsze Boże Narodzenie, zaproszony przez ojca Stanisława, który mieszkał w Afryce od wielu lat. Tamtejsze święta były zupełnie inne niż nasze polskie. Po pierwsze – grudzień to w tamtej części świata – lato i bardzo wysoka temperatura. Po drugie – brak wigilijnej wieczerzy, do której przywykliśmy w Polsce. Zamiast pierogów czy ryby do stołu podano twardy gulasz wołowy. Po trzecie – nie było choinek przy żłóbku, tylko bananowce – żeby było zielono – podkreślił ks. Tomasz. No i tańce oraz śpiewy w czasie mszy św. Kościół katolicki w Ghanie jest bardzo młody i katolików jest kilkanaście procent. Bardziej ekspansywny jest tam kościół protestancki.
Wielkanoc ważniejsza
Będąc w Ghanie misjonarz odwiedził placówki werbistów w Togo i w Beninie, gdzie językiem urzędowym jest francuski. W Ghanie językiem urzędowym jest angielski ale mieszkańcy tego kraju posługują się mnóstwem języków lokalnych. Ksiądz Tomasz nauczył się kilku słów w języku Twi : np. Akwaba – witam, jededede – smaczne jedzenie. Życie Afrykańczyków – gotowanie, pranie, jedzenie toczy się na dworze obok chaty, w której tylko się śpi. Chata jest formą lepianki, gdzie stawiany jest szalunek zasypywany potem ziemią. Kiedy przygrzeje słońce, ściany domu twardnieją. Ksiądz mówi, że był w takiej chacie przy okazji pogrzebu.To wydarzenie jest dla tamtejszych parafian bardzo ważne, pewnie dlatego bardziej przeżywają Triduum Paschalne i Wielkanoc – jest celebracja śmierci i pogrzeb. Podczas gdy w Boże Narodzenie kościół świeci pustkami, w Wielkanoc – pęka w szwach. Ksiądz mówi, że przychodzą nawet ci, którzy jeszcze wiary nie przyjęli.
Musisz być „swój”
Ale zanim przekażę refleksje księdza o duchowości Afrykańczyków, przytoczę opowieść księdza o pogrzebie. I myli się ten, kto pomyśli, że ceremonie rozpoczynają się punktualnie. Przyjechawszy do wioski wcześniej, duchowny musiał czekać, aż mieszkańcy się zgromadzą. Trwało to prawie godzinę. Po czym udali się do chałupy, w której przez kilka dni leżał nieboszczyk, dzieląc przestrzeń z członkami rodziny. Zapach nie był zbyt przyjemny – mówi ks. Tomasz, ale za swojego jesteś uważany dopiero wtedy, kiedy robisz to, co miejscowi. A tylko „swój” może przekonywać do przyjęcia Ewangelii Chrystusa.
Pogrzeb czy wesele?
Tymczasem wracamy na pogrzeb, gdzie po modlitwach przy zmarłym, przychodzi czas na wyprowadzenie zwłok w trumnie do namiotu, w którym odbywa się msza św. pogrzebowa. Gdyby ktoś z zewnątrz ten pogrzeb obserwował, pomyliłby je z weselem. Tylko najbliżsi byli przy trumnie, reszta śpiewała i tańczyła. Siostra Jerome – lokalna misjonarka wytłumaczyła księdzu, że „te śpiewy były smutne”. Po mszy wyniesiono trumnę … w okolice domu, gdzie zmarły mieszkał za życia. Tam go pogrzebano. Na grobie zostawiono tabliczkę.
Palce zamiast łyżki
Ks. Tomasz, widząc zadziwienie w moich oczach, powiedział, że kiedyś chowano zmarłego pod klepiskiem, w chałupie. Z biegiem czasu zaprzestano tego obyczaju, bo zdarzały się pochówki zbyt płytkie i pochowane szczątki pieski wyciągały spod ziemi. Wracając do pogrzebu, to kończył się on przyjęciem … w namiocie, gdzie odbywała się msza pogrzebowa. Poczęstunek składał się z mięsa koziego i owczego, wrzuconego do garnka, bez uprzedniego przyprawienia. Co nie było smaczne. Na szczęście – był też kurczak i ryż. Jeść trzeba było palcami, chociaż „dla księdza” była łyżka. Ale jeśli chciał być uważany za swojego, musiał robić to, co parafianie.
Msze św. pod strzechą z liści
Tak było też w Togo i Beninie, dokąd misjonarz pojechał w odwiedziny do znajomego ojca Teodora. Razem z pojechali jeepem w dżunglę, gdzie wokół kościoła parafialnego, rozsiane były tzw. Station. Tam odprawiano msze św. m.in. pod strzechą z liści zamiast dachu albo w domku. Zwykle msza była sprawowana po francusku zaś Słowo Boże głosił diakon w języku znanym mieszkańcom wioski. Ksiądz wspomina, że na drugiej stacji, gdzie na miejscu pracuje katechista, zostali przez niego zaproszeni na obiad.
Szczur na obiad
Ojciec Teodor zażartował, że „pewnie będzie szczur na obiad”. Myślałem, że żartuje ale kiedy z garnka z zupą wydobyłem mięso z pazurami, poprosiłem ojca Teodora, żeby powiedział gospodarzom, że nie mogę jeść. Kiedy odparł, że to niemożliwe, bo się obrażą, nałożyłem sobie ryżu i paluchami próbowałem to jeść – wspomina ks. Tomasz. Dodaje, że zapach tej zupy na palcach towarzyszył mu jeszcze kilka dni. Mięso nawet nie było takie złe, ale sama nazwa – szczur – stwarzała barierę psychiczną. Gdyby powiedzieli nutria – byłoby lepiej – uważa ksiądz.
Potrawa z kotów
Jeszcze raz przeżył on szok kulinarny. Kiedy w Ghanie obchodzono dzień niepodległości Kenii nowicjusze Kenijczycy „udusili gdzieś dwa koty”, przyrządzili z nich jakąś kenijską potrawę a potem patrzyli, czy jem – „jesteś nasz, czy nie nasz?” Chciałem być „nasz”, więc połykałem kawałki kota – wspomina duchowny.
Ojciec nieznany
Trzy lata przeżył on na misjach w Republice Południowej Afryki. Rodziny są tu wielodzietne ale ojciec rzadko zajmuje się swoimi dziećmi i matka nie zawsze wie, kto jest ojcem jej dziecka. W księgach parafialnych kobiety podają tylko swoje nazwisko, ojciec zwykle jest nieznany. Ksiądz mówi, że często jedyna ewidencja ludności znajduje się w parafii. Coraz częściej matki podrzucają swoje dzieci babciom i wyjeżdżają do miasta do pracy. Babcie obarczone gromadką wnucząt, pozostają na miejscu.
Język mlaskaty
Jak zatem misjonarze dopasowują naukę Kościoła do tamtejszej mentalności, jak przekonują Afrykańczyków chociażby do małżeństw sakramentalnych „dopóki śmierć was nie rozłączy”? Okazuje się, że przed wyjazdem na placówki, młodzi misjonarze przygotowywali się do pracy w Johannesburgu. A potem musieli sobie radzić z ewangelizacją, chociażby ucząc się lokalnego języka. Ks. Tomasz w RPA, żeby być bliżej parafian, przyswoił sobie jeden z tzw. języków mlaskatych „Xhosa”. W tym języku odprawiał msze św. , natomiast homilie głosił w języku angielskim, zaś na język Xhosa tłumaczyła je siostra Jerome, pochodząca z plemienia Zulu.
Czyj Bóg jest lepszy
Pytam księdza, jak się przekonuje Afrykańczyków, że „nasz Bóg jest lepszy niż ich?” Bo przecież, podkreślał kilkakrotnie, że są uduchowieni i emocjonalni. Przyznał, że nie jest to łatwe ale często Duch św. podpowiada misjonarzom jak głosić Dobrą Nowinę o Chrystusie i o czekającym po śmierci zbawieniu. Jeśli chodzi o 6. przykazanie, to zdaniem ks.Tomasza potrzeba dekad, żeby weszło na inny poziom. Chociaż, co podkreślał, w jednej parafii było już kilka małżeństw sakramentalnych, które zwykle zawierały osoby z wykształceniem m.in. pielęgniarki. W drugiej parafii natomiast, na ślub zdecydowała się tylko jedna para. To w RPA usłyszał od lekarza że „Afryka nie jest dla niego”, bo wysokie temperatury księdza wykańczały. Dwukrotnie przeżyta malaria pozostanie już w jego organizmie na zawsze.
Full church w USA
Trzy lata misjonarz spędził w RPA. Będąc w Polsce, na studiach w Krakowie poznał ks. Pawła, który poszukiwał kapłana ze znajomością języka angielskiego, do pracy w polsko – amerykańskiej parafii w USA. Po dwóch latach pobytu w Polsce, po uzyskaniu dyspensy od papieża, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie spędził 8 lat. Najpierw pracował w parafii polsko – amerykańskiej, gdzie były w użyciu dwa języki, polski i angielski. Była nawet polska szkoła dla dzieci, gdzie uczono języka polskiego i historii. W Boże Narodzenie był żłóbek i była Pasterka, podczas której był full church – czyli pełen kościół. Na tej parafii św. Jana proboszcz ks. Liam był z pochodzenia Irlandczykiem, więc wieczerza była wspólna.
Odsetki na kościół
W parafii amerykańskiej na mszy św. o godzinie 18.00 nie było zbyt wielu wiernych, wtedy Amerykanie są już w restauracjach na uroczystych kolacjach. Ale w Boże Narodzenie czyli 25 grudnia (tylko jedno święto jest w USA) kościoły są pełne zaś składki na kościół są 3-4 krotnie większe niż zwykle. Bywa, że parafianin przychodzi i ofiaruje $100 000 czy $200 000 bo mu dopisali odsetki od akcji na giełdzie – mówi ks. Tomasz Przybył. Jego zdaniem na gruncie amerykańskim, kościół się odradza, przychodzi do niego coraz więcej młodych osób. Po epoce wyzwolenia z lat 60. i 70. młodzi – zdaniem księdza, mają potrzeby wyższych wartości. Poszukują sensu życia…
Kościół bez młodych
Po powrocie do Polski zauważył ks.Tomasz nieobecność młodych osób w kościele. Nie znam powodu ale jestem tym zasmucony, zadziwiony i zdruzgotany – podkreśla. Tragiczna dla niego jest też sytuacja katechezy w szkole.
Wigilia u Mamy
Po 17 latach zasiadania do wigilijnej wieczerzy przy obcych stołach, w tym roku cieszył się, spożyje wieczerzę w rodzinnym domu. Proboszcz fary ks. Darek Brylak udzielił wikariuszom błogosławieństwa na wyjazd „do mam, dopóki je mają”. Więc pojedzie do Leszna i wróci na 22.00 na pasterkę. Nazajutrz rodzinka przyjedzie do niego, sprawdzić, jak mu się żyje w Pleszewie.
Czytaj też :Święta Bożego Narodzenia w latach 50. i 60. XX w
Świąteczne tradycje pleszewian
Ani Chmielewskiej podróż do Indii
Wigilia w drodze – jedna na Syberii, druga na Podlasiu
Zdjęcia: