Zorganizowanie świąt pół wieku temu było prawdziwym wyzwaniem dla rodziców i dziadków, bo żyło się w rodzinie wielopokoleniowej i każdy miał jakieś zadania i obowiązki.
Trzeba było wysprzątać cały dom, a nie było to takie proste jak teraz. Miotła, szczotka, wiaderko z wodą z jakimś rozgotowanym mydłem albo z sodą, ścierka i zaczynało się mycie drzwi, podłóg, które potem zwykle pastowało się a na końcu froterowało, żeby błyszczały. Na to wytrzepane na śniegu dywany i chodniki (jeśli były).
Szyby w oknach były myte wodą z octem i do błysku polerowane starymi gazetami. W oknach wieszało się firanki – niciane. Trzeba było je uprać, wykrochmalić i uprężyć samodzielnie, albo zanieść do punktu „prężenia firan”.
Podobnie było z białą pościelę (innej nie było) i serwetami, które trzeba było wymoczyć, ręcznie uprać, wygotować, wykrochmalić, wysuszyć i albo uprasować, albo zanieść do magla.
U mnie w domu dość wcześnie (lata 60.) pojawiła się pralka elektryczna, ale w latach 50. jeszcze pranie przedświąteczne odbywało się w balii i przy użyciu tarki. Na szczęście było pomieszczenie zwane pralnią i nie trzeba było tego robić w kuchni, jak to bywało w rodzinach, które mieszkały w niewielkich wynajętych mieszkaniach bez łazienki.
Zakupy świąteczne to było kolejne wyzwanie. W sklepach prowadzonych w Ostrorogu przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, były dostępne tylko bardzo podstawowe produkty, z których w domach wyczarowywało się świąteczne smakołyki.
Kto miał gdzie, hodował więc świnkę, którą zabijał na święta, a kto nie hodował świnki, to miał rodzinę na wsi, od której przywoził mięso i kiełbasy na świąteczny stół. Ale w żniwa musiał jechać i pomagać w polu.
Warzywa uprawiano w ogródkach, potem je kopcowano, albo przechowywano w piwnicy w piasku. Ogórki i kapustę kiszono, grzyby zbierano w lesie, owoce suszono, ryby łowiono w jeziorze, orzechy rosły na drzewie, które posadził dziadek w 1939 roku. Miód był swój, bo dziadek miał w ogrodzie kilkanaście uli.
Od połowy grudnia wypatrywano w sklepach kubańskich cytryn i pomarańcz. Nasłuchiwano komunikatów radiowych, albo szukano informacji w „Gazecie Poznańskiej”, czy „statki z pomarańczami z Kuby zdążą na czas dopłynąć”. Ale po cytrusy trzeba było jechać do Poznania.
Przed świętami rodzice udawali się więc autobusem z Ostroroga do Poznania, skąd przywozili lepsze rzeczy do jedzenia i prezenty, które były przed dziećmi ukrywane do Gwiazdki, bo tak w moich okolicach (powiat szamotulski) mówiło się o świętach Bożego Narodzenia.
Na książkach, które w moim domu, zawsze były do prezentów dodawane, mam jeszcze dedykacje pisane ręką mojej mamy: dla Irki na Gwiazdkę. Zachowało się ich kilkanaście m.in. „Baśnie” Andersena, „Baśnie pisarzy polskich”. I są pięknym wspomnieniem z rodzinnego domu.
Ale wracam do przygotowań do świąt, bo one są istotą tego artykułu. A poprzedzający je Adwent, był czasem wyciszenia i oczekiwania na uroczystości religijne, spotkania z rodziną, wypoczynek, prezenty, czasem też lepsze jedzenie.
Przez cały grudzień dzieci robiły ozdoby choinkowe, mimo iż bombki w naszym domu były, nawet kilka przedwojennych. Ale te robótki, z bardzo prymitywnych materiałów, wprowadzały w nastrój. A dzieci miały zajęcie.
Siedzieliśmy więc przy dużym stole i kleiliśmy (klejem gotowanym z mąki) łańcuchy z kolorowego papieru. Czasem robiło się łańcuchy z bibułki i ciętej słomy. Były też domki z pudełek od zapałek z śniegiem z waty. Śnieg na Boże Narodzenie był zawsze. Gorzej było z watą udającą śnieg. Była towarem deficytowym ale bez waty trudno było ubrać choinkę. Kuleczki z waty udawały na choince śnieg.
Oczekiwanie na święta, to też pieczenie pierników w kuchennym piecu, wykrawanie figurek foremkami i lukrowanie. Było wysypywanie maku z makówek, które rosły w ogrodzie. Z tego maku potem mama piekła zawijane makowce. Pamiętam też łuskanie orzechów, które przez całe święta leżały na stole w miseczce.
Dzieci w czasie Adwentu budowały mały żłóbek dla Jezuska. Najczęściej było to jakieś pudełeczko, do którego wrzucały sianko, jedno źdźbło za każdy dobry uczynek. Zachęcała do tego babcia Józefka, która była pierwszą nauczycielką religii w moim domu. To ona opowiadała nam o Bożym Narodzeniu.
W kościele przedsoborowym, w latach 50. i do połowy lat 60., msze św. były odprawiane tyłem do wiernych, po łacinie i dzieci za dużo nie rozumiały z tego, co się dzieje w kościele.
Od wprowadzania w życie religijne były babcie. Babcia Ania – mama naszego taty, która po śmierci dziadka, spędzała u nas całe dnie, czytała nam do snu opowieści ze Starego Testamentu, np. o stworzeniu świata czy o tym, jak bracia sprzedali Józefa do Egiptu.
W grudniu tradycyjnie nawiedzał wszystkie domy w całej rozległej parafii w Ostrorogu, pan kościelny Ludwik Burdajewicz, który rozwoził rowerem opłatki zakupione gdzieś u sióstr w Poznaniu. Czekało się na pana kościelnego. Zawsze miał czerwony opłatek dla zwierząt i kolorowy dla dzieci.
Przed samymi świętami przychodzili do naszego domu wędkarze, którzy łowili ryby w dwóch jeziorach: Wielkim i Mormin i przynosili wiaderka pełne małych rybek, które potem mama i babcie patroszyły i smażyły. Karpia nie pamiętam.
Trzeba było też pamiętać o kartkach świątecznych. W czasach, kiedy telefon był rzadkością, list i kartka były dowodem pamięci. Wysyłało się ich kilkadziesiąt do krewnych i znajomych. I czekało się na kartki od nich. Potem leżały na stole w specjalnym koszyczku i były kilkakrotnie odczytywane. Wspominano tych, którzy je nadesłali.
Przez cały Adwent rodzice chodzili na próby chóru kościelnego. Podczas Pasterki chór zawsze śpiewał kolędy. My w tym czasie byliśmy w domu pod opieką babć. Jako licealistka też śpiewałam w tym chórze.
Kilka dni przed Wigilią ktoś przywoził nam choinkę z leśniczówki w Wielonku, albo też kuzynowie z Wielonka wycinali drzewko w swoim lesie i nam podrzucali.
Jeszcze pół wieku temu, żyło się w „budującej socjalizm Polsce” rytmem kalendarza kościelnego. Od 30 listopada do 24 grudnia był Adwent – czas umartwienia, postu, rekolekcji, roratów, spowiedzi adwentowej.
Przez cały Adwent raczej wystrzegano się jadania smakołyków, co nie było trudne, bo ich w sklepach, przynajmniej w Ostrorogu, nie było. A ciast w Adwencie się po prostu nie piekło.
Choinkę ubierało się dopiero w Wigilię rano. Nie wolno było wcześniej, bo przecież był Adwent. Kolęd też nie wolno było śpiewać do Pasterki.
W Wigilię już od rana dzieci były podekscytowane. Tata osadzał choinkę w specjalnym stojaku, stawiał na stole w pokoiku najsłabiej ogrzewanym (żeby nie obleciała) i zaczynało się ubieranie.
Na czubku – był błyszczący czubek. Potem bombki, cukierki zwane choinkowymi, które przed świętami pojawiały się w geesowskim sklepie. Niektórzy wieszali cukierki owijane w sreberko, pierniki, orzechy, jabłka, które na strychu w chłodzie przechowywano.
Obwieszano drzewko łańcuchami, włosami anielskimi, obrzucano watą, która „udawała śnieg”. Wisiały na choince „zimne ognie”, które tylko dorośli mogli, ku radości dzieci, zapalić.
Na choince mocowano „świeczki choinkowe” na takich specjalnych „żabkach”. Oczywiście dzieci miały zakaz zapalania świeczek. A zapalano je tylko na czas śpiewania kolęd. Tata brał w ręce skrzypce i było granie i śpiewanie wszystkich kolęd ze śpiewnika po kolei.
Kiedy choinka już była gotowa, w dużym pokoju rozstawiano stół, pokryty obrusem wyhaftowanym w gwiazdki i bombki specjalnie na Boże Narodzenie. Z kredensu wydobywano odświętne naczynia.
Dzieci, ubrane w świeże i czyste ubrania, cały czas biegały od okna do okna i sprawdzały, czy jest już gwiazda na niebie, czy jeszcze jej nie ma.
Tymczasem w kuchni mama i dwie babcie gotowały, piekły, smażyły. U nas w domu na wieczerzę była zupa rybna, grzybowa albo barszcz. Zawsze była smażona ryba, ryba w occie i śledzie w śmietanie (kupione w sklepie z beczki, bardzo słone i długo moczone).
Była też kapusta z grzybami i obowiązkowe makiełki czyli moczona bułka z mlekiem i makiem na słodko. Na deser kompot z suszonych owoców, makowce, pierniki, placek drożdżowy.
W Wielkopolsce, przynajmniej w moich stronach, jeszcze w latach 60., nikt nie jadł pierogów na Wigilię ani uszek. Ten zwyczaj przyszedł ze wschodniej Polski i się zadomowił w polskim wigilijnym menu, pewnie też dzięki telewizji.
Do stołu można było zasiąść dopiero, jak dzieci wypatrzyły gwiazdę. Nie wcześniej, mimo iż głód doskwierał, wszak w od rana Wigilię się pościło. Jadło się e dzień niewiele, pamiętam polewkę z maślanki, ziemniaki, chleb z masłem.
Wieczerza wigilijna zaczynała się od dzielenia opłatkiem. Potem była modlitwa przed jedzeniem : Pobłogosław Panie Boże nas i te dary.… Czytania Ewangelii św. Łukasza o Bożym Narodzeniu nie było. Pół wieku temu „Pismo Święte” było w niewielu domach. Pod przysłowiowe strzechy trafiło dopiero po Soborze Watykańskim II. „Biblia Tysiąclecia” zaczęła być dostępna dla zwykłych ludzi dopiero po roku 1966.
Ponieważ w Wigilię wieczorem chodziły po naszym miasteczku Gwiazdory, pilnowaliśmy, żeby dobrze zamknąć drzwi. Rodzice wpuszczali do domu tylko „zamówionego Gwiazdora”.
Ten przychodził, odkąd tylko sięgam pamięcią. Między mną a moją najmłodszą siostrą jest 8 lat różnicy, więc Gwiazdor długo przychodził, a ja, nawet jak już wiedziałam, że to przebieraniec, zawsze czekałam na niego. Prezenty były niespodzianką.
Zawsze były piękne i bogate. Często zrobione przez rodziców. Najpiękniejszy był dom dla lalek z dachem i z mebelkami, potem były też same mebelki do sypialni z uszytą przez mamę pościelą i serwetkami, był wózek dla lalki zrobiony przez tatę (stolarza), były lalki w sukienkach uszytych przez mamę lub wydzierganych z wełny, były kuchenki, garnuszki, serwisy dla lalek, Mały doktor, były wspomniane już wyżej książki.
Niedawno podczas sprzątania pomieszczenia gospodarczego w Ostrorogu, brat znalazł domek sprzed 67 lat. Trzyma się dobrze. Podobnie jak moje dobre myśli o Tacie, który nocami go robił w zimnym warsztacie.
W tym roku (2021) drugie święta bez Mamy, w nielicznym gronie bliskich…
. Moje pierwsze święta Bożego Narodzenia w 1949 roku
Kartka świąteczna z czasów PRL, choinka z czasów PRL – region szamotulski pl