
Spotykam się z panią Franią w Dziennym Domu Senior +, gdzie z okazji Walentynek czytamy miłosne wiersze. Pani Frania m.in. autorstwa pleszewianki Marii Korzeniewskiej, ja pleszewianki Aldony Jańczak. Obie mocno identyfikujemy się z Pleszewem, mimo iż obie jesteśmy pleszewiankami z wyboru. Chociaż, pani Frani miejsce do życia wybrali rodzice, którzy w 1945 roku, kiedy to ich rodzinna wieś Szutowo w dawnym województwie lwowskim, znalazła się w granicach Związku Radzieckiego, przyjechali do wielkopolskiego Pleszewa i tu ośmiorgu swoich dzieci, stworzyli rodzinne gniazdo.

Czytaj: Międzypokoleniowe czytanie wierszy z serduszkiem
Biednie ale zdrowo
Było to w niewielkim domku na rogu ul. Malińskiej i Sienkiewicza. Niestety, już go nie ma. Niedawno został rozebrany. Ale to tam upłynęło dzieciństwo pani Franciszki. W kuchni tata prowadził zakład szewski. Toaleta – sławojka była w podwórku, a „lodówka” w piwnicy, do której schodziło się z kuchni, po podniesieniu klapy. Często jadaliśmy chleb posypany cukrem – wspomina pani Frania. Było biednie ale zdrowo.
Dwa lata w Krotoszynie
Do szkoły chodziła na Ogrodową a po skończeniu Dwójki zdała do Liceum Pedagogicznego w Krotoszynie. Przez pierwszy rok dojeżdżała do szkoły ciuchcią – ponad dwie godziny w jedną stronę. W drugiej klasie otrzymała miejsce w internacie. Ale – jak mówi – nie było jej dane zostać nauczycielką, bo po ukończeniu II klasy, musiała edukację zakończyć i iść do pracy.
Czytaj: Historia pleszewskiej ciuchci po której zostały dworce i wspomnienia
Posada w pałacu
Pracę znalazła, w latach 50. osoba z dwoma klasami liceum była na tyle wykształcona, że do pracy w biurze się nadawała. Zatrudnienie znalazła niedaleko – w pałacu na Maliniu, gdzie mieściła się siedziba Kombinatu Państwowych Gospodarstw Rolnych Taczanów z dyrektorem Bolesławem Pietrzakiem na czele. Osiemnastoletnia Franciszka na początku była pomocnicą w biurze. Pamięta, że w pałacu oprócz biur PGR były też mieszkania, jedno z nich zajmowali Pietrzakowie.
60 lat przy Zielonej
W 1956 roku poznała przyszłego męża – Jana Cierniaka. Dwa lata narzeczeństwa i ślub. Rok później – 21 – letnia Franciszka Cierniakowa zostaje matką Mirosławy. Małżonkowie mieszkają wtedy u teściów przy ul. Marszewskiej. Trzy lata później witają na świecie syna Jarosława. Wkrótce otrzymują mieszkanie w bloku przy Zielonej 1. Na trzecim piętrze, z piecami i węglem w piwnicy. Zakładają własne ogrzewanie ale opał z piwnicy trzeba nadal nosić a popiół wynosić. Ale mieszkanie mają, co w latach 60. było w Pleszewie prawdziwym szczęściem, bo bloków jest w mieście mało a ten przy Zielonej 1 był jednym z pierwszych.
Matura w Marszewie
W latach 70. pani Frania uczęszcza do zaocznego technikum rolniczego w Marszewie, chce mieć pełne średnie wykształcenie, kończy kursy księgowości i w tym zawodzie pracuje 35 lat – do emerytury. W 2000 roku Cierniakowie przenoszą się do nowego mieszkania przy Zielonej 10, gdzie pleszewianka mieszka ona do tej pory.
Córka pod Dortmundem
Od 18 lat sama. Mąż zmarł, dzieci poukładały sobie życie poza Pleszewem. Córka – od dziecka zafascynowana muzyką, ukończyła szkołę muzyczną w Kaliszu w klasie fortepianu. Na studiach we Wrocławiu poznała przyszłego męża. 33 lata temu wyjechali do Niemiec w okolice Dortmundu, gdzie córka, wraz z koleżanką, prowadzi prywatną szkołę muzyczną. Ma już własne dzieci i wnuki.
Syn pod Wrocławiem
Poniemieckie pianino, które kupili jej rodzice, żeby miała na czym grać, pojechało do Kamieńca Wrocławskiego, gdzie mieszka syn pani Franciszki. Po maturze w pleszewskim liceum, ukończył on studia – budownictwo wiejskie na Politechnice Wrocławskiej. Też już jest dziadkiem i częściej niż jego siostra odwiedza mamę. Jest moim kierowcą, kiedy trzeba mnie odwieźć np. do sanatorium – mówi pani Franciszka. I dodaje, że wybiera się do Ciechocinka.

Wesoła wdówka
Czy tam będzie śpiewać? Pewnie tak, bo pleszewianka śpiewa zawsze wtedy, kiedy ma okazję. A ta przydarzyła się w czasie walentynkowego czytania poezji z serduszkiem, kiedy a’capella, ku zaskoczeniu młodzieży uczestniczącej w poranku literackim, zaśpiewała fragment piosenki „Usta milczą, dusza śpiewa” z operetki „Wesoła wdówka”. Bo śpiewanie jest dla pani Frani czymś bardzo ważnym. Głos – jak mówi, odziedziczyła po mamie. Więc śpiewa. Ale z miłości do męża i dla dobra relacji małżeńskich, potrafiła z chóru Lutnia zrezygnować.
Lutnia albo Stal
A było to tak. Ona od 17 roku życia chodziła na próby Zespołu Śpiewackiego Lutnia a jej mąż na mecze Stali Pleszew. I to pani Frani niezbyt się podobało, bo – jak mówi, często wracał do domu „posiniaczony”. Prosiła go, żeby skończył ze sportem. Na to on odpowiadał: tak, skończę ze sportem jak ty skończysz ze śpiewaniem. Co miała zrobić, trzeba było ze śpiewów zrezygnować na 35 lat.
Życie z Lutnią
Wróciła do śpiewania w 2001 roku, do tego… razem z mężem, który śpiewał w basach i „atmosfera w domu się poprawiła”. Pani Frania podejrzewa, że jej małżonek był o nią trochę zazdrosny. Po jego śmierci w chórze została. To przyjaciele z Lutni pomogli jej przetrwać trudny czas. I śpiewa nadal. Pani Violetta – dyrygentka mnie prosi, żebym śpiewała – zdradza pleszewianka. Dodaje, że nie tylko w chórze śpiewa ale też w parafii św. Floriana. Prowadzi śpiew w tych dniach, kiedy organistka nie przychodzi. Podkreśla, że dobrze wie, kiedy i co podczas mszy św. się śpiewa.

Kosi działkę
Od wiosny do jesieni pani Frania pracuje na działce. Odziedziczyła ją po teściu – kolejarzu. Śmieje się, że na tych kolejarskich ogródkach nie ma już żadnego kolejarza a ona jest tam chyba najstarsza. Do cięcia róż i kopania musi kogoś wynająć ale kosi całą działkę sama. I daje jej to dużo radości.
Trzeba się ruszać
Trzy razy w tygodniu pani Franciszka udaje się do Dziennego Domu Senior +, gdzie ma koleżanki, ciekawe zajęcia, możliwość porozmawiania. Codziennie nie może, bo jak mówi, ma tyle innych zajęć. Z Zielonej do Zajezdni Kultury dojeżdża busem pleszewskim, dalszą drogę pokonuje pieszo. Podobnie jak drogę powrotną, bo żaden busik nie pasuje. Zresztą, lekarz nie pozwala jej długo siedzieć, a w klubie zazwyczaj siedzą, po obiedzie grają w karty, robią sobie manicure, więc – jak mówi, trzeba się ruszać.
Odkurzyć talent
Ma też pani Frania własną receptę na szczęśliwe i samotne życie na emeryturze. Jej zdaniem, nie wolno zostawać w domu, trzeba wychodzić do ludzi. Każdy z nas ma w sobie jakiś talent tylko trzeba go odkurzyć i chcieć coś z nim zrobić – dodaje. Ona nie potrafi sobie wyobrazić życia bez śpiewu i mimo, iż ma kłopoty z słuchem, bo jedno ucho jest uszkodzone, śpiewa.
Czytaj: Szalona babcia na rowerze, miesięcznie pokonuje 400 km na dwóch kółkach
W świecie rzeźb, płaskorzeźb i czekanek Henryka Galona
Z siecią za pan brat
I chociaż boli ją kolano, kręgosłup daje o sobie znać, wychodzi z domu do ludzi m.in. do biblioteki, gdzie tyle się dzieje. A dowiaduje się tego z plakatów ale też z Internetu, bo pani Frania jest aktywna na portalach społecznościowych. Wie, że jest to źródło wiedzy o tym, co się dzieje w mieście. Nie boi się internetu, ma swój adres meilowy, na który zaraz jej wyślę tekst do autoryzacji.
Czytaj: Mieszkała w pałacach chociaż nie jest hrabianką